piątek, 23 listopada 2007

Prawa autora

Ostatnio bardzo burzliwe dyskusje toczą się wokół praw autorskich, DRM i wszelkich technik, które mają zabezpieczyć prawa autora do jego dzieła. W świetle kontrowersyjnych działań, o których słyszymy od czasu do czasu, w wątpliwość można poddać tezę, że to autorzy martwią się o przychód ze swoich dzieł. Co rusz pojawia się zespół, który swoje nowe płyty udostępnia. A słyszymy tylko o najbardziej znanych zespołach. Miliony małych, lokalnych grup udostępniają swoje utwory w postaci niezabezpieczonych nagrań mp3. Apple postanowił w swoim sklepie iTunes sprzedawać nagrania, które nie są zabezpieczone DRM. Z drugiej strony RIAA i inne lokalne organizacje publicznie linczują staruszki, które według nich ściągają z sieci pirackie nagrania. Te jakże sprzeczne działania zaczynają nasuwać podejrzenie, że jedynymi, którym zależy na ochronie zabezpieczeń w utworach, są wytwórnie muzyczne, które do tej pory ściągały od artystów lwią część ich przychodów. Teraz tracą grunt pod nogami, bo muzykę czy książki znacznie łatwiej się kopiuje. A do tego jakość kopii nie odbiega od oryginału. A płatność można przelać na dowolne konto, niekoniecznie musi ona przechodzić przez nich, jak w przypadku zakupu płyt czy kaset. Usiłują nas jeszcze przekonać, że nagrania w "niższej" jakości są gorsze, że usłyszymy różnicę. Ale niewiele z tego wychodzi, bo w dobie Internetu wymiana informacji zachodzi znacznie szybciej, więc ludzie szybko przekonują się, że jakość wcale nie jest gorsza. Ta walka o kontrolę nad przychodami twórców wciąż trwa, ale zaczyna coraz bardziej wyglądać na bezładną szamotaninę. Wytwórnie nie mają już argumentów, które mogłyby przekonać że są potrzebne. Coraz częściej zaczynamy mieć wrażenie, że te koncerny są jak mafia, która delikatnie sugeruje okolicznym sklepikarzom, że muszą jej płacić za "ochronę", bo inaczej coś złego może się zdarzyć. A w rzeczywistości jej wartość dodana jest żadna.

No właśnie. A przecież w większości jesteśmy uczciwymi ludźmi, którzy nie lubią popełniać przestępstw. Już nauczyliśmy się, że mimo tego, że w supermarkecie towar jest na wyciągnięcie ręki, należy za niego zapłacić. Co prawda motywuje wielu z nas do tego system kamer, ochrona, lustra, ale minęły czasy, kiedy ochrona nie pozwalała wejść do sklepu z większą damską torebką. Dzisiaj wchodzę z dużym plecakiem, albo z zakupami z innego sklepu i praktycznie nikt problemów nie robi. Nawet zniechęcają mnie do zostawiania rzeczy w przechowalni i muszę prosić, aby przyjęli wiadro, z którym nie mam ochoty włóczyć się po sklepie spożywczym.

Pewno ponad dwadzieścia lat temu, w latach osiemdziesiątych byłem w DDR ze szkolną kolonią. Polskie dzieci doznawały oczopląsu w niemieckich, kolorowych, dobrze zaopatrzonych sklepach. I towary dostępne na wyciągnięcie ręki kusiły. Było mi mocno wstyd, kiedy moi koledzy wracali z wycieczki po mieście z łupem w postaci dwudziestu ołówków, dziesięciu gumek do mazania i pióra. Kradli drobne przedmioty, bo były łatwo dostępne, choć ich wartość była niewielka nawet dla polskiego trzynastolatka. Ale kradli, bo były dostępne i nikt nie patrzył. Ludzie nie mieli tak mocnego poczucia cudzej własności. Społeczeństwo, w którym za naturalne uważało się przynoszenie papieru, ołówków czy kredy z zakładu pracy, a ten który "zdobył" najwięcej, był uważany za bardziej zaradnego, nie uczyło nas uczciwości. Nie było wtedy poczucia, że jeśli ja teraz kogoś okradnę, to on może też okraść mnie. Nawet nie używało się wtedy słowa "kradzież". Rzeczy się "zdobywało". Być może było to spowodowane tym, że wszystko było ciężko dostępne, że zakłady były państwowe i wszędzie panowało rozdawnictwo. Wszystko było "wspólną" własnością. "Prywaciarz", "prywatny" stały się słowami pejoratywnymi. Więc wynosząc szafę z zakładu meblowego, pracownicy czuli, że im się to należy, bo potrafili sobie "zdobyć", a przecież była ona ich, zrobiona wspólnym trudem.
Ale wszystko się zmienia. Tak jak coraz mniej śmiecimy na ulicach, bo zaczynamy rozumieć, że jeśli wyrzucimy śmiecia na swoim osiedlu, to nasze osiedle będzie brudne, tak samo coraz rzadziej kradniemy cudzą własność. Bo sami nie chcemy być okradani. No i coraz bardziej nas stać na kupno rzeczy. I buduje się świadomość utrzymania w czystości wspólnej okolicy, bo jest ona moja prywatna.

Także w temacie praw autorskich, własności programów, utworów muzycznych i książek buduje się świadomość - świadomść cudzej własności. Jeszcze trochę musimy dojrzeć do tego, aby kupić coś tak niematerialnego jak program, ebooka czy plik mp3, ale kiedy twórcy zaczną podkreślać, że dzieło jest wynikiem ich trudu, że zapracowali sobie na to, abyśmy im zapłacili, to będzie się działo. Świadomość będzie się w ludziach budować. Świadomość tego, że produkuje się nie tylko cegłę, chleb czy dom, ale muzykę, film czy książkę, które nie muszą mieć materialnego nośnika.

Jeszcze kilka lat temu koledzy bardzo dziwnie patrzyli na mnie, kiedy komunikowałem im, że kupiłem program shareware, zamiast ściągnąć sobie cracka. Nie bardzo mogli zrozumieć to, że nie mogę im dać klucza licencyjnego, bo zapłaciłem za niego, że jest moją własnością. A propozycja zakupu u twórcy spotykała się ze zdziwieniem. Teraz coraz częściej ktoś przyznaje się do zakupu programu. Z jednej strony jest to większa świadomość, z drugiej niższa cena. Cena, na którą stać przeciętnego człowieka. Co zaczynają też powoli chyba rozumieć firmy takie jak Microsoft. Że niższa cena i większa dostępność powodują efekt skali, i zachęcają do zakupu większą ilość klientów.

Podobnie, choć szybciej dzieje się z utworami muzycznymi. Płyty w Polsce są zabójczo drogie. Niewiele osób stać na kupienie oryginalnej płyty. A kupienie utworu za kilka złotych mieści się w granicach rozsądnej ceny. I nie wiem czy ewentualne zabezpieczenia "antypirackie" zachęcą, czy bardziej zniechęcą kupującego. Mam kilka różnych odtwarzaczy, więc chciałbym sobie kupiony utwór odsłuchiwać w dowolnym z nich. Jeśli moja ulubiona piosenka nie pozwoli mi się skopiować z domowego komputera, który jest centrum multimedialnym, na komórkę, albo przenośny odtwarzacz, to na drugi raz zabezpieczonego utworu nie kupię, ale zadam sobie trud, aby skopiować od kogoś niezabezpieczony, który mi na to pozwoli. A dodatkowo mam poczucie że zabezpieczenia insynuują, iż jestem potencjalnym złodziejem, którego należy się bać. Jak sprzedawczyni w sklepie samoobsługowym, która chodzi krok w krok za klientem, jakby go pilnowała, żeby czegoś nie ukradł. Taki klient czym prędzej wychodzi ze sklepu, w którym czuje się intruzem i potencjalnym złodziejem. I nie wraca do niego. A rzesza takich klientów może skutkować społecznym buntem przeciwko brakowi zaufania, kontroli i wyłudzenia dodatkowych pieniędzy na kontrolę. I klientele straci tak samo sklep ze słodyczami jak sprzedawca piosenek.

Niektórzy twórcy robią eksperymenty, rozdając muzykę. Radiohead pozwolił ściągnąć swoją najnowszą płytę i płacić "co łaska". Wiele osób ściągnęło płytę z pirackich torrentów, wiele osób ściągnęło ją, bez przekazania autorom przysłowiowego centa. Ale spora rzesza fanów przelała na konto grupy pieniądze. Z szacunków wynika, że zarobili na tym eksperymencie wystarczająco za swój trud. Podawana jest liczba od 6 do 10 milionów dolarów. Myślę, że wiele osob, które ściągnęły płytę, nie płacąc, stwierdziły że albo nie podoba się im ona na tyle, żeby zapłacić, albo sposób płacenia był na tyle czasochłonny i niewygodny, że zrezygnowały.

I tu przejdę do sedna mojej wypowiedzi. Myślę, że ludzie z natury nie są złodziejami, ale są leniwi. Żeby ich zmusić do płacenia za treści i muzykę, trzeba zmienić sposób płacenia. Musi być łatwy, szybki i oczywisty. Wtedy będzie można zrezygnować z zabezpieczeń w dzisiejszej formie. A do tego potrzebujemy rewolucyjnego pomysłu, który przyjmie się, będzie powszechny i tani w eksploatacji. Coś na miarę kart kredytowych wiele lat temu, albo płatności SMSem.

poniedziałek, 12 listopada 2007

Plotka w erze komunikacji

Rano włączył się alarm w osiedlowym sklepie z alkoholem. Przed sklepem stali policjanci, coś się działo. Nie przypuszczam, żeby było to coś wielkiego. Nie było zbitych szyb, wyglądało na zwyczajnie włączony alarm. Kiedy przechodziłem obok, minął mnie około dziesięcio-, dwunastoletni chłopiec, żywo rozmawiający z kimś przez komórkę. Z dużym zaangażowaniem opowiadał: "Włamali się do 'Baryłki'. Policja już jest i szuka!" I tak właśnie rodzi się i błyskawicznie rozprzestrzenia plotka w dzisiejszym świecie. Czasem jeszcze zanim plotkogenna sytuacja minie, wie o niej spora grupa ludzi i czym prędzej dobudowuje fakty.
Kiedyś plotki nie roznosiły się tak szybko jak dziś. Trzeba było sporo wysiłku, aby informacja się rozeszła po okolicy. Aby się z kimś skomunikować, trzeba było wysłać gońca, posłańca, czy choćby barda.
Jeszcze niedawno miałem okazję zaobserwować roznoszenie się informacji na wsi. Działo się to jak przez tysiące lat. Sytuacja była nieprzyjemna, bo dotyczyła śmierci jednego z mieszkańców. Do domu wpadł sąsiad, rzucił szybko, że pogrzeb będzie po południu i pobiegł dalej, roznosić wieść do innych sąsiadów. On pewno odwiedził najbliższych, ci wysłali kogoś do następnych i tak w niedługim czasie cała wieś wiedziała i przygotowywała się na pożegnanie współmieszkańca.
Przez tysiące lat informacja rozprzestrzeniała się o wiele wolniej. Ta, która była najważniejsza i miała trwać pokolenia, była przekazywana przez wędrownych bardów, którzy chodzili od wsi do wsi i śpiewali pieśni o dzielnych wojach, o bohaterskich wydarzeniach. Teraz wszystko staramy się opublikować w Internecie, bo mało kto chce czekać na radiowe czy telewizyjne wiadomości. Przez to informacja często wiarygodnością zbliża się do dawnych przekazów. Wiele źródeł, które przekazują informację jak najszybciej po jej otrzymaniu, zmierza ku coraz większej liczbie przekłamań. I tak jak kiedyś wojownik, który w samoobronie zabił przeciwnika, przekształcał się w historiach w narodowego bohatera, który wywołał powstanie, tak teraz wikipedia boryka się z fikcyjnymi postaciami, których nie można usunąć, bo twórcy encyklopedii nie są pewni, czy ktoś taki nie istnieje. A trudniej udowodnić nieistnienie kogoś lub czegoś niż istnienie.
A zatem stają przed nami nowe wyzwania. Musimy uczyć się coraz lepiej filtrować informację, odróżniać prawdziwe od nieprawdziwych i chronić się przed natłokiem niepotrzebnych informacji. I pewno jedna jest broń, która może nam w tym pomóc. Dobra komunikacja z otoczeniem. Umiejętność sprawnego i bez przekłamań przekazywania informacji, oraz umiejętność sprawnego i bez przekłamań odbioru informacji. A do tego potrzebny jest otwarty umysł, wiedza znacznie szersza niż wymagana w poprzednich wiekach. Już nie specjalizacja w jednej, wybranej dziedzinie, ale wciąż poszerzane kompetencje ogólne. Skończył się czas ekspertów, "zawodówek" i lutników. Zaczęła się Era Informacji.

piątek, 19 października 2007

Piękny jest ten świat...

Tak. Dzisiejsze czasy są piękne. Tyle rzeczy w życiu stało się prostszych i jednocześnie bardziej skomplikowanych. Coraz więcej się dookoła nas dzieje, coraz więcej musimy robić i rozumieć, więc coraz więcej problemów się pojawia, ale jednocześnie coraz łatwiej je rozwiązywać. Ostatnio miałem problem z kartą telewizyjną. Któregoś dnia przestała reagować na przycisk PiP. Zamiast wyświetlić okienko podglądu, wypisywała po chińsko-angielsku "None support mode". Po krótkich poszukiwaniach na google znalazłem trywialne rozwiązanie tego problemu. Wystarczyło wyłączyć na chwilę kartę z zasilania, poczekać i włączyć z powrotem. Proste, prawda? Wszystko byłoby rzeczywiście tak proste jak piszę, gdyby nie to, że odpowiedź znalazłem na forum z Hong Kongu. Pisanym oczywiście po chińsku. Ale przecież google translate tłumaczy całe strony. Jeszcze nie na polski, ale angielski wystarcza. I wszystko staje się prostsze, choć tak skomplikowane. Bo przecież kilkanaście lat temu nie myślałbym nawet o posiadaniu zewnętrznej karty telewizyjnej. Nawet nie było takiego określenia. Bo były miejsca w Polsce, gdzie słowo "telewizor" znane było jedynie z elementarza Falskiego, albo z telewizyjnych poranków w lokalnym domu kultury. A żeby telewizję oglądać w wysokiej rozdzielczości, na dużym, płaskim ekranie, za pomocą małego i ładnego pudełeczka... Pewno wielu nie mieściłoby się to w głowach. Ale po co miało się mieścić, kiedy problemy wtedy były prostsze. Nie mieli google translate, ale jednocześnie nie musieli szukać rozwiązań swoich problemów na forach prowadzonych przez Chińczyków. Problemy rozwiązywało się wewnątrz wioski, bo były to problemy lokalnej społeczności. Np. czy elektrykę podpiąć do domu, czy wystarczy do Domu Kultury.

Dzisiejsza druga sytuacja ponownie pokazuje, jak bardzo świat się zmienił w czasie naszego życia. Mama prosiła mnie o przykład listy działalności, którą mogłaby dopisać do swojego wpisu do ewidencji. Ania kiedyś analizowała ten problem, więc pokaźną listę miała gotową. Dla ułatwienia sfotografowałem kiedyś nasz wpis i zapisałem w pdf-ie, aby mieć zawsze na pendrive. Bo przecież skaner to również przeżytek. Potrzebuję go użyć raz na kilka lat, więc można sobie w inny sposób poradzić. Zatem teraz wystarczyło tylko wydrukować dokumenty i dać mamie. Jakież było jej zdziwienie, kiedy wydruk puściłem w salonie z notebooka, który nie miał podpiętego żadnego kabelka, a potem poszedłem po niego do drukarki, samotnie stojącej w sąsiednim pokoju. Przecież jeszcze niedawno wszystko musiało być spięte kablami, żeby współdziałało. A trochę wcześniej po prostu nic nie współdziałało, każde urządzenie było niezależne. Aby zrobić kopię, trzeba było jechać do centrum Krakowa, na Jana, gdzie był jeden z niewielu komercyjnych kserografów. Z pamiętnym fioletowym tonerem... A teraz nawet drukarka może mieć własną kartę bezprzewodową i serwer www do zdalnej obsługi. Nawet nie trzeba wstawać z fotela, żeby sprawdzić czy papier się nie zaciął, bo widać to w przeglądarce. Ale jak to wytłumaczyć mamie? No i kiedy nie będę musiał wstawać z fotela, kiedy papier się zatnie? Może wtedy, kiedy kolejna generacja ConnectR'a firmy iRobot zajmie się za mnie tym niewdzięcznym zajęciem? Na razie ConnectR tylko może podglądać rodzinę, kiedy właściciel wyjedzie, pomagać w zdalnej rozmowie i zabawie z dziećmi. Ale jego robocia rodzina może wykonywać wiele innych czynności. Zaczęło się od niewinnej Roomby, która goniła po pokoju, odkurzając sumiennie narożniki i ciasne przestrzenie pod łóżkiem, a teraz widzę na stronach firmy iRobot roboty do czyszczenia rynien, basenów, warsztatów... A ich poważniejsi bracia pracują tam, gdzie człowiek nie chce, lub nie może się zapuszczać. Idą w miejsca, w porównaniu z którymi stara, zardzewiała rynna nie jest niczym strasznym czy niebezpiecznym. Na razie idą...

Ale zaczęło się od zachwytu nad pięknem naszego dzisiejszego świata, więc na tym zakończę. Życie staje się coraz bardziej skomplikowane, coraz trudniej nam rozwiązywać samodzielnie nasze problemy. Na razie jest jeszcze jakaś grupa ludzi, która rozumie technikę i technologię, która nam służy. Ale grupa ta zmniejsza się coraz bardziej. Kiedyś tylko dziadkowi nie mogłem wytłumaczyć, jak działa komórka, i skąd znajomi wiedzą, że jestem właśnie u Dziadków. I jak to się dzieje że mogą do mnie zadzwonić. A teraz? Teraz nie wiadomo, czy w niedługim czasie nie będziemy musieli wyprodukować sobie robotów, które za nas będą rozumiały pewne sprawy i za nas będą rozwiązywały trudniejsze problemy. Bo wytłumaczyć nam nie będą mogły. Tylko czy nie ziści się wtedy "Golem XIV"???

niedziela, 7 października 2007

Dez-organizacja pracy

Od wielu już lat pracuję w trybie zadaniowym. Codziennie pojawia się wiele rzeczy, wiele nowych, niespodziewanych zadań, które rozbijają cały plan dnia i każą szybko decydować. Taka praca menedżera (będę sobie pisał to słowo naprzemiennie, zgodnie ze słownikiem języka polskiego, który dopuszcza zarówno formę "menadżer" jak i "menedżer"). Trzeba szybko reagować na codzienne zaskakujące sytuacje, podejmować szybko decyzje, potrafić dzielić swój czas. Ale taki tryb pracy powoduje, że przestaję umieć wykonywać dłuższe zadania, które wymagają skupienia, koncentracji dłużej niż przez kilkanaście minut. Teraz nawet jeśli mam luźniejszy dzień, w którym mniej się dzieje, w którym można zrealizować sprawy leżące odłogiem ze względu na ich czasochłnność, nie potrafię tego zrobić, bo umysł przyzwyczajony do ciągłego przełączania zadań oczekuje na coś nowego i nie skupia się dostatecznie na rzeczy robionej obecnie. Umysł nie pozwala się skoncentrować, zebrać rozbieganych myśli, skupić ich na chwili bieżącej, tylko od razu wybiega w przyszłość, próbuje przewidywać niespodzianki. Wynikiem tego jest opisywana przeze mnie ostatnio kreatywność odtwórcza. Ta "kreatywność" jest tylko jednym ze skutków takiej pracy. Oprócz tego że człowiek przestaje być kreatywny, to wykonywane zadania przestają sprawiać satysfakcję. Coraz mniej rzeczywistych wyzwań staje przed człowiekiem i coraz mniej potrafi zrealizować rzeczy, które dają szybkie zadowolenie. Bo przecież każdy człowiek potrzebuje w miarę szybkich efektów jako siły napędowej swoich działań. Do dalszej pracy popędza nas nie to, co potrafimy zrealizować w ciągu piętnastu minut, ale to, co zajmuje dzień, dwa, lub tydzień. Także zadania trwające zbyt długo, jak duże projekty, przestają mieć funkcję motywującą, bo gdzieś, pośród rozwiązywania pojedynczych problemów i dążenia do odległego celu, zatracamy wizję efektu końcowego i nadzieję. Cel jest zbyt odległy dla naszego, wciąż pierwotnego, umysłu, dla którego zrozumiałym efektem jest upolowanie szablastozębnego tygrysa w ciągu jednego polowania. No i wtedy pojawia się syndrom wypalenia zawodowego menedżerów. I jedni się temu poddają, przyznają że są wypaleni i potrzebują czegoś, co sprawi że podbudują przekonanie o sobie poprzez realizację prostszych zadań, a inni brną w temat, we własnej świadomości nie chcą się poddać. I mamy wypalonych, którzy łykają proszki, nie śpią po nocach, ale realizują niemożliwe projekty i stanowią chlubę dla firmy. I dostają swoją pensję i jakąś premię, która powinna ich zadowolić.

Akurat kilka dni temu miałem trochę czasu dla siebie. Byłem chory na tyle, że nie mogłem mówić, angażować się za bardzo w pracę, ale nie na tyle, żeby zrobić coś dla siebie. Zająłem się jedną z moich pasji - obróbką zdjęć. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że praca, która przyniosła wymierny wizualny efekt, zajęła mi ledwie pół godziny. Nie brałem się za to do tej pory, jako wytłumaczenie mając czasochłonność. Byłem przekonany, że to poważna i długotrwała praca, która zajmie mi długie godziny. Godziny, których zwykle nie mam. Wielką niespodzianką było szybkie dojście do celu.

Bardzo cenię sobie teraz te chwile z ostatnich dni, które pozwoliły mi pomyśleć, zrobić coś, co lubię, co daje szybką, rzeczywistą satysfakcję. Co nie wymaga kilku lat pracy, wyrzeczeń, nadziei. Dzięki temu powstało np. nowe logo aak.pl. Logo jeszcze nie dopracowane, ale już pokazujące zmiany, które w nas zaszły.

Powstało jeszcze wiele innych pomysłów, które wymagają kreatywności proaktywnej. Tej, której ostatnio wciąż nam brakuje.

środa, 26 września 2007

Kreatywność menadżera

Ostatnio zauważyłem, że praca menadżera zabija kreatywność. To dosyć kontrowersyjna teza, bo od menadżera wymaga się aktywnego rozwiązywania problemów, przewidywania i bycia "kreatywnym". Z tym że wymagana tu jest kreatywność odtwórcza, umiejętność rozwiązywania bieżących problemów, przewidywania ich i zaradzania zanim urosną do rangi problemu. Nie ma tu za bardzo miejsca na kreatywność autorską, kreatywność twórczą i fantazję. Menadżer jest tak skupiony na rozwiązywaniu problemów, na podążaniu za wizją przedsiębiorstwa, że nie patrzy szerzej i dalej. Nie pozwala sobie na fantazję, na ryzyko działania twórczego, bo nie ma na to czasu i po długim i intensywnym dniu pracy jest zbyt zmęczony, by tworzyć. Mnogość wydarzeń dnia codziennego, ciągły stres, ciągłe nieprzewidziane sytuacje powodują, że menadżer ostatecznie traci kreatywność. Może właśnie to jest to wypalenie zawodowe? Może wypalenie zawodowe to nie zmęczenie i stres, ale utrata kreatywności, brak pomysłów i ostatecznie spadek zadowolenia z siebie?

Według mnie można zdefiniować dwa rodzaje kreatywności:
  • kreatywność reaktywna,
  • kreatywność proaktywna.
Kreatywność reaktywna, to ta której wymagają szefowie firm od swoich menadżerów. Ta kreatywność pozwala wybranej grupie osób na działania bieżące, na które nie stać większości ludzi (pracowników). Czyli przewidywanie, zarządzanie kryzysem, na organizację bieżących zadań, na popychanie firmy do przodu. To umiejętność reagowania na sytuacje, które się pojawiły, lub które mogą się pojawić. Umiejętność rozwiązywania problemów. Niewiele tu miejsca na kreatywność, kiedy się człowiek dobrze zastanowi. To ciężka i ciągła walka ze stresem i zmaganie z rzeczywistością.

Natomiast kreatywność proaktywna cechuje artystów, wizjonerów, szefów genialnych firm. To umiejętność wymyślania, tworzenia, wychodzenia ponad przeciętność codzienności. Umiejętność pisania wierszy, opowiadania bajek, tworzenia przyszłości. Ale na to trzeba czasu, spokoju i chwili zastanowienia. Trzeba możliwości przemyślenia, chwili wyciszenia i wolnego czasu, aby wyzwolić kreatywność proaktywną. Kreatywność proaktywna to fantazja, wyjście ponad przeciętność i poza schematy.

No i tutaj zastanawiam się dlaczego szefowie-wizjonerzy potrzebują tak bardzo menadżerów, którzy wykazują się reaktywną kreatywnością? Czy dlatego, że firma potrzebuje takich działań na codzień? Czy może dlatego, że boją się konkurencji, boją się ludzi wychodzących poza schematy i bardziej zastanawiających się nad otaczającą nas rzeczywistością? A może po prostu większość menadżerów nie posiada w sobie kreatywności proaktywnej i dobrze się czują z tym co robią? Natomiast jednostki, które kreatywność proaktywną mają w sobie, potrzebują wolności i możliwości tworzenia. Może nie pasują do korporacji, bo ta potrzebuje jednego wizjonera. Bo droga może być tylko jedna. A ich miejsce jest we własnych, mniej lub bardziej, ale genialnych firmach, które rozwiną się w swoją stronę? Przecież nie każda genialna firma z genialnym człowiekiem musi być największa na świecie. Może to być firma genialna lokalnie? Dająca coś dla lokalnej społeczności? Wyzwalająca proaktywną kreatywność swojego twórcy na niewielkim terenie, ale przekazująca ludziom jakieś przesłanie w stylu MS Windows, iPhone, czy innych kreatywnych dzieł, ale w skali mini. Może....

niedziela, 16 września 2007

Trudne życie optymisty (w Polsce)

Mało mam doświadczenia w życiu w innych krajach, ale z tego co wiem od innych, z tego co mogę wywnioskować z różnych tekstów, to Polska jest takim dziwnym krajem. Optymiści mają tu trudno. Tutaj trzeba być smutnym, narzekać na wszystko niezależnie od tego co się dzieje. Tutaj problemem jest słoneczny dzień, deszcz, chłód czy ciepło. Zawsze znajdzie się powód do narzekania i niezadowolenia. Tutaj optymiści nie są mile widziani. Każdy, kto się uśmiecha, jest podejrzany, bo chyba mu jest lepiej niż innym. A przecież nie dobrze jest, kiedy komuś jest lepiej. A najgorzej, jeśli się uśmiecha, mimo tego, że dzieje się coś, co powinno stanowić powód do zmartwienia.
Ostatnio miałem ciężki czas, dużo rzeczy się wydarzało. Ogólne poddenerwowanie, zmęczenie i mnóstwo pechowych sytuacji. Ale największa moją winą w oczach niektórych było to, że przy tym wszystkim uśmiechałem się. Że spotykając kolegę na korytarzu, uśmiechałem się do niego, pytając co słychać. W odpowiedzi słyszałem: "Ty to jak zawsze nie masz żadnych problemów, bo się ciągle uśmiechasz."
Za coś takiego może w Polsce spotkać optymistę niezła kara. "Niech w końcu przestanie być optymistą. Ściągnę mu z ust ten przebrzydły uśmiech." A przecież taki uśmiech dodaje energii i otuchy. Szczególnie w sytuacjach trudnych i podbramkowych sprawdza się pozytywna energia, która promieniuje z ludzi, którzy muszą przewodzić, pomagać słabszym w trudnych sytuacjach. W niektórych krajach jest oczywiste, że przywódca jest tym najsilniejszym psychicznie i pomaga innym przetrwać, wspiera duchowo. Że właśnie dlatego jest przywódcą, że potrafi zagrzać do walki, a nie dlatego, że głośniej krzyczy, potrafi zniszczyć psychicznie opornych i zmusić do pracy poprzez psychiczny terror.

No chyba że się mylę i moja wizja to tylko marzenie o trawie, która jest bardziej zielona po drugiej stronie?

niedziela, 9 września 2007

Cztery godziny więcej

Skończyły się wakacje. Wracamy do stałych zwyczajów, do zajęć, których wiele mamy w ciągu roku szkolnego. Wakacje były czasem luźniejszym, bo nie mieliśmy treningów, nie odwoziłem Pauliny do przedszkola. A czasu wcale nie było więcej, a nawet jakby mniej. Dwa miesiące znikły, zanim się obejrzeliśmy. Nie wykorzystałem tych czterech dodatkowych godzin tygodniowo na inne zajęcia. Bardzo trudno jest dodać czasu na bieżące aktywności, dużo łatwiej jest wrzucić sobie coś nowego. Kompresja czasu działa tylko wtedy, jeśli mamy dużo różnorodnych zadań. To właśnie ta różnorodność, zmiana, możliwość przełączenia sposobu myślenia, pozwala na zrobienie więcej w tym samym czasie.

Kiedy się tak zastanowić, to jest to stara prawda, którą przekazują nam mądrzy ludzie w różnej formie. To dowcip o kozie (lub szafie), czy przypowieść o słoju właśnie o tym mówiły. Że efektywniej wykorzystamy nasz czas, jeśli weźmiemy na siebie nowe, ale inne rzeczy. Jeśli dodatkowe czynności będą się bardzo różniły od tych, które chcemy uzupełnić. Bo w rzeczywistości to powtarzalność i zbyt długie skupienie na jednym niesie znużenie, które nie sprzyja efektywności. A odpowiednio dobrane zmiany pozwalają nawet aktywnie odpocząć, a przy okazji zrealizować się w czymś innym.

Na drugim biegunie mamy jednak zbytnie rozdrobnienie w zadaniach. Jeśli muszę się co rusz przełączać na co innego, zastanawiać się czy już z kimś zdążyłem porozmawiać, napisać dokument do końca, czy szybko odpowiedzieć na telefoniczne pytanie, to także przestaję działać efektywnie. Okazuje się, że po całym dniu takiej szarpaniny jestem zmęczony, a zadowolenie z wykonanej pracy jest niewielkie. Ale tu można zadbać o organizację czasu, ustalenie priorytetów, wykonywanie na raz jednej czynności, ale wykonywanie tego do końca. Zasada niewracania do zadania jest trudna do realizacji w 100%, ale należy do tych 100% dążyć. A potem przełączyć się na inne prace.

No i ostatnia sprawa. Gdzieś jest granica, której przekroczenie powoduje ogólny spadek zadowolenia z siebie. Bo wewnętrzna szarpanina, próba złapania pięciu srok za ogon, dążenie do zbyt dużej ilości celów jednocześnie powoduje rozstrój i jeszcze większe poczucie niespełnienia. Ale ta granica jest bardzo indywidualna dla człowieka. Nie wiem czy ktokolwiek jest w stanie ją ocenić w sposób inny niż poprzez doświadczenie swojej granicy. Przez uderzenie głową o sufit własnych ograniczeń. Ale człowiek tak działa, że musi od czasu do czasu poczuć ból, który go zmotywuje do zastanowienia, przemyśleń. Kiedy poczuje się źle, to dopiero wtedy będzie wiedział jak to jest, kiedy jest dobrze. Kiedy czuje się komfortowo ze sobą, kiedy realizuje się w życiu. Takie siedem lat tłustych i siedem chudych...

niedziela, 2 września 2007

Genialne firmy, genialni ludzie

Obserwuję sobie rozwój firm. Genialnych, kreatywnych, twórczych i tych zwykłych. Nasuwa mi się takie spostrzeżenie. Na początku sukces genialnej firmy zależy od genialnego stwórcy i grupy genialnych zapaleńców, którymi się otoczył. To ta grupa w całości decyduje o tym, czy firma będzie liderem rynku, czy stanie się wielka, czy zostanie jedną z przeciętnych firm, albo wręcz zniknie z rynku. Genialny lider toruje drogę, którą podąża Zespół. Zmotywowany na stworzenie czegoś fajnego, dobrego, lepszego. Zespół, który nie patrzy na pieniądze, konkurencję, rynek, ale ma swoją wizję, i wkłada w nią swoją energię. Zespól genialnych ludzi działa jako grupa i wykorzystuje najlepsze umiejętności każdego z członków. Taki zespół zna swoje możliwości, dobrze lokuje i organizuje pracę, aby każdy z członków robił to, co lubi, i najlepiej jak umie.
A co się dzieje, kiedy firma się rozwija, rozrasta? Kiedy zaczyna z poczwarki "enterpreneur'a" stawać się korporacją? Czy wtedy wciąż jest miejsce dla tych genialnych, którzy ciągnęli firmę w początkowym okresie? Wydaje mi się, że coraz mniej jest tego miejsca. Czasem firma potrafi nawet wyrzucić genialnego przywódcę, który nie chce przyjąć korporacyjnego ładu. A co dopiero ludzie, którzy mają formalnie niewielkie znaczenie w skali firmy z tysiącami pracowników. Taka maszyneria zaczyna się rządzić nowymi prawami. Tutaj procedury, procesy, długoterminowe plany mają znaczenie o wiele większe, niż wizja, umiejętność szybkiego reagowania w trudnych sytuacjach i geniusz doskonałych fachowców. Taka firma chętniej przyjmuje przeciętnych, którzy
będą skutecznie i sumiennie wykonywali narzucone obowiązki, niż ludzi, którzy chcą realizować swoją wizję i umieją coś robić lepiej. Tu zaczyna się sprawdzać stare powiedzenie: "Lepsze jest wrogiem dobrego". Korporacja nie chce, nie umie sobie pozwolić na szaleństwo i geniusz. To zbyt ryzykowne i źle odbierane przez rynek. W ogólności ludzie wolą w miarę dobre, przeciętne, niż genialne. Ludzie boją się geniuszu, więc bardziej ufają firmom, które wyglądaja na stabilne, prezentują realne prognozy giełdowe, spokojny wzrost, mają długoterminowa plany i ISO 9000:2001 niż fascynatom i wizjonerom.
Na rynku obserwujemy wiele przykładów takich firm - Dell z Michaelem Dellem, Apple ze Steve'm Jobbsem, Microsoft z Billem Gatesem to tylko pierwsze nasuwające się przykłady, których mógłbym mnożyć wiele, także z własnego otoczenia. W pewnym momencie nawet ci przywódcy muszą odejść. bo rynek się ich boi. Jedni robią to dyskretnie, jak Bill. Ciągle jest w radzie nadzorczej i z tylniego fotela kieruje firmą. Inni, jak Steve czy Michael, odchodzą z wielkim hałasem, a potem z jeszcze większym hałasem wracają. Przystosowani do nowych warunków, bo przecież są genialni, zatem potrafią się adaptować.
A co z tymi geniuszami, których nazwisk zwykle nie znamy, ale którzy służyli wiedzą w narodzinach firmy? Czy fima chce ich zatrzymać, czy jest wdzięczna swoim ojcom za wychowanie? Czy może pozwala im odejść w stanie znużenia, zniechęcenia i rozczarowania dzieckiem, które nie okazuje szacunku nauczycielowi? Chyba tak to się właśnie odbywa. Wyrodne dzieci nie chcą utrzymywać swoich nauczycieli, kiedy już nie są im oni potrzebni. Pozwalają im odejść, założyć własne firmy lub współtworzyć nowe. Albo utrzymują na jakichś sztucznie stworzonych stanowiskach, które ani nie mają prestiżu, ani nie dają zadowolenia. Bo ludzie ci boją się zmian tak bardzo, że nie podejmują drastycznych decyzji przez całe lata. A firmy... nie przejmują się za bardzo ich losem. Same zostają z rzeszą przeciętnych, ale dobrze zarządzanych i zorganizowanych pracowników, którzy wykonują polecenia, pracują od-do, zasłaniają się kodeksem pracy, kiedy trzeba zostać po godzinach, a swojej niewiedzy nie muszą maskować, bo wszyscy wiedzą, że można się pomylić, więc błędy i potknięcia są wybaczane i nikną w korporacji. A za pracę nie bierze się już takiej osobistej uczuciowej odpowiedzialności.

sobota, 14 lipca 2007

Wstań od komputera

Właśnie dzisiaj coś odkryłem. Wydałem 19.90PLN i kupiłem "Debiut Małego Cyklopa". W tym pędzie, nawale rzeczy, które nie pozwalają mi nawet znaleźć chwili czasu na wyćwiczenie nowej formy, znalazłem grę. Nie grałem w gry od dawna. Nawet "Świątynia Pierwotnego Zła", w którą tak chciałem zagrać, przeterminowała się, leży gdzieś w szafie, bo zagranie wymaga zbyt wiele czasu. A tu odkrycie! Chłopaki zrobili gierkę, która powinna zrewolucjonizować podejście do komputerów. Wreszcie można wstać od komputera, przestać się garbić i poczuć ból w mięśniach. Nie od rąk nienaturalnie zgiętych na klawiaturze, ale od łapania wirtualnych os. Bawiliśmy się z Pauliną świetnie, bo gry są w większości dla dwóch osób. Wreszcie można wciągnąć do zabawy dziecko, bo wiek nie ma tu większego znaczenia. A zatem korzyść z gry jest podwójna - ani dziecko, ani ja nie siedzimy przy komputerze, a do tego możemy pobawić się razem. A przecież to jest dla naszych dzieci najważniejsze, a czasem tak trudne do uzyskania.

Zatem nie będę się zbytnio rozwodził, tylko zachęcę jescze raz do wejścia i sciągnięcia "Debiut uMałego Cyklopa", i wspólnej zabawy. A twórcom gry życzę dalszych świetnych pomysłów. Jak historia gier wskazuje, nie muszą to być pomysły rewolucyjne. Przecież wciąż ludzie kupują nowe wyścigi samochodowe. Wciąż wybierają kolejną wersję scenariusza gonienia po jaskiniach i strzelania do stworów. Tylko grafika jest ładniejsza, a stwory bardziej inteligentne.

niedziela, 20 maja 2007

Druga doza nieefektywności

A zatem spełniona obietnica. Wracam do rozważań o nieefektywności i "traceniu" czasu.

W naszym pędzie życiowym coraz rzadziej pozwalamy sobie na myślenie inne niż potrzebne w bieżących zajęciach. Praca, życie codzienne, telewizja, nawał faktów i informacji powoduje, że przestajemy mieć czas na medytację i zastanowienie. Jak pokazują statystyki, w polskim, tradycyjnie katolickim społeczeństwie, coraz mniej ludzi chodzi w niedzielę do kościoła. Jakie mogą być powody tej zmniejszonej aktywności? Wydaje mi się, że to właśnie nasz pęd, moda na efektywność. Nie jesteśmy w stanie nudzić się przez całą godzinę, wykonując rytualne, powtarzalne i monotonne czynności. Nawet nowoczesne krótkie msze, dostosowane dla młodych przestają być atrakcyjne. Czterdzieści minut to też dużo. A kto wytrzyma wielogodzinną ceremonię? Kiedyś była to jedyna rozrywka dla ludzi. Mogli obejrzeć przepych, którego nie widzieli i nie doznawali. Mogli uczestniczyć w mistyczno-wizualnym widowisku. Nie odbierali tego jako straty czasu, ale jako możliwość zobaczenia czegoś innego, atrakcyjnego, niezwykłego. A dodatkowo mogli się zastanowić nad sobą. Dzisiaj nawet do teatru czy rewii nam się nie chce iść, bo wolimy program z internetu jak Joost, w którym możemy sobie program wybrać, zatrzymać, wrócić do niego później. Nadmiar informacji w naszym życiu zapchanym ziarenkami czynności, informacji, wiadomości powoduje, że nie jesteśmy w stanie przyjąć więcej.

Tylko po co to wszystko? Czy nie moglibyśmy pozwolić sobie na zastanowienie, pobycie sam na sam ze swoimi myślami? Przecież życie rodzinne to też bycie razem, przytulanie, chwile milczenia. Taki kawałek dla ducha i własnego wewnętrznego rozwoju. Doza nieefektywności odkryta przez wszystkie ruchy duchowe świata. Bo wciąż jesteśmy takimi samymi ludźmi jak tysiące, setki lat temu. Nie oderwaliśmy się od naszych korzeni i naszej natury tylko przez to, że mieszkamy w wielkich miastach zamiast małych wspólnotach, że mamy ogólnie więcej pieniędzy na zaspokajanie naszych marzeń i oczekiwań.

Ale my jakby nie chcemy pogodzić się z tym, że wciąż jesteśmy ludźmi. Nie akceptujemy tego, że musimy pomyśleć, pomarzyć, zastanowić się nad sobą. Nie akceptujemy tego, że czasem wolno nam się ponudzić, przeczytać coś innego niż najnowsze plotki w prasie codziennej albo na popularnym portalu. Bo to wszystko są nasze nowe zapełniacze czasu. Wolne chwile, które kiedyś mogliśmy wykorzystać na bycie ze sobą, zapychamy takimi bezsensownymi rzeczami. Czytamy krótkie plotki o gwiazdach, wiadomości, które dla naszego życia nie mają najmniejszego znaczenia. Artykuły w gazetach stają się coraz krótsze, bo te nasze szczeliny są coraz mniejsze. Czytamy artykuły na szpaltę, dwie. Jeśli musimy przewrócić stronę, czytając artykuł w gazecie, to przestajemy lubić tą gazetę. Blogi są takim świadectwem - sam piszę krótkie artykuły, bo tych długich nikt by nie przeczytał. Choć i te są pewno za długie, nie da się ich przetrawić szybciutko przy porannej kawie.
Ostatnio rozmawiałem z Tomkiem, który musi czytać lektury do matury. "Potopu" nie strawi. "Nad Niemnem" jest nie do zniesienia. Kto w dzisiejszych czasach przeczyta i zrozumie zdanie, które jest dłuższe niż przeciętny artykuł we współczesnej prasie? Może czeka nas rewolucja w szkołach? Trzeba będzie zmienić rodzaj literatury, aby uczniowie byli ją w stanie przyswoić i czegokolwiek się nauczyć? Bo jak wytłumaczyć takiemu młodemu człowiekowi, że opis przyrody na dwie strony jest piękny i bardziej wartościowy niż nowe hobby Dody?

Przeczytałem właśnie to, co napisałem i oto nasuwa mi się podsumowanie i wniosek z moich niedzielnych dywagacji. Nasza doza nieefektywności wcale nie znikła. Jesteśmy ludźmi i nie możemy się wyzwolić z naszej osobowości. Ona przesunęła się po prostu w inne miejsce. Zamiast medytować, oglądamy głupie filmy, czytamy proste gazety. One wyzwalają nas z obowiązku myślenia przez pewien czas. Wydaje nam się, że jesteśmy bardziej efektywni, bo zapełniamy doskonale nasz czas, a tymczasem zapełniamy nasz czas jeszcze bardziej nieefektywnie niż kiedyś. Bo nowe zapełniacze nie dają nam wiele. Nie dają momentu wytchnienia od pędu i rzeczywistości. Namawiam do pozwolenia sobie na dozę nieefektywności bez poczucia winy.

sobota, 12 maja 2007

Doza nieefektywności

Brzemię naszych czasów. Pędzimy przed siebie, próbujemy wszystko zoptymalizować. Sami chcemy pracować jak najefektywniej i zmusić innych do tego samego. Przetwarzamy przy tym coraz większą ilość informacji (o czym pisałem już kiedyś w poście "Może informacji"). Jak to ostatnio powiedział Sylwek, który był motorem mojego postu, wszystko to kwestia organizacji czasu. Według niego można zrobić więcej, utykając rzeczy drobne w szczelinach czasowych rzeczy większych. Jak w przypowieści o słoju z kamieniami, piaskiem i wodą (albo piwem ;-). Dla niewtajemniczonych przypomnę - profesor pokazał swoim studentom słój, który wypełnił kamieniami. Słój był pełny, ale wciąż dało się go wypełnić piaskiem. A tak wypełniony po brzegi słój wciąż można wypełnić jeszcze wodą (czy też piwem w ramach alegorii sposobu spędzania wolnego czasu). W ten sposób możemy zawsze znaleźć czas na realizację jeszcze jakiejś rzeczy, oprócz nadmiaru realizowanych do tej pory.
W taki sposób możemy dorzucać sobie rzeczy do zrealizowania, licząc każdą naszą minutę, zastanawiając się, czy warto spojrzeć w okno, bo może lepiej w tej chwili zapamiętać kolejne słowo w obcym języku. Będziemy liczyć trasy do domu, aby wybrać nie tą najprzyjemniejszą, która pozwoli nam zastanowić się nad jakimś ułamkiem swojego życia, ale tą najbardziej optymalną, choć nudną niezmiernie.
Tak optymalizujemy, organizujemy nasz czas. I w końcu sięgamy własnych ograniczeń - dochodzimy do tego że każdy człowiek musi w pewnym momencie "wrzucić na luz". Pozwolić sobie na pewną dozę nieefektywności, która pomoże w ułożeniu myśli, wrażeń, która pozwoli nam poczuć, że jesteśmy szczęśliwi z tym co mamy.
Taka doza nieefektywności jest chyba bardzo potrzebna, choć w naszym pędzie dwudziestego pierwszego wieku staramy się o niej nie myśleć, oddalić od siebie, zatrzeć w myślach chęć działania nieoptymalnego, którą podpowiada nam nasz instynkt samozachowawczy.
Dawniej ludzie modlili się, medytowali, leżeli krzyżem przed ołtarzem, czy wręcz zamykali się w trumnie na długie dni, aby oderwać się od spraw bieżących. Nie wiem czy mówili wtedy, że chcą oderwać się od pędu życia, które było udziałem ich i ich pobratymców, bo życie wtedy biegło wolniej z naszego punktu widzenia, ale szybko z ich, ale na pewno chcieli się wyciszyć, pozwolić myślom biec wolno i swobodnie. Chcieli pozwolić sobie na tą dozę nieefektywności, która może nie pomaga ciału w zdobyciu kolejnych cielesnych wartości czy środków do życia, ale pomaga duchowi w zdobyciu wartości duchowych. Może nawet przenieść na kolejny etap duchowego wtajemniczenia. Tak właśnie mówili mistrzowie ducha wszelkich religii, wyznań, ruchów duchowych i sztuk walki. Bo tylko chwila ciszy, bycia sam na sam ze swoimi myślami pozwoli na ich usłyszenie. Bo nasze myśli jak ludzie - są głośniejsze i cichsze. Najgłośniejsze są te, które są niezbędne do życia. Myśli pierwotne, zwierzęce. Pomagają one zdobyć pożywienie, ustanowić pozycję w stadzie, ogólnie mówiąc - przeżyć. A myśli, które nas naprawdę rozwijają, są tymi cichymi, które usłyszeć można dopiero, kiedy jesteśmy sami, kiedy pozwolimy sobie na naszą dozę nieefektywności.
(zawieszam wątek, bo wróciła Ania, mam nadzieję pociągnąć ten filozoficzny wywód dalej :-)

niedziela, 6 maja 2007

Upadek wikipedii

Nie tak dawno przeczytałem o problemach wikipedii. Podsumowując tamten artykuł - wikipedia jest zepsuta, jest psuta przez różnych wandali. Idea wolnej encyklopedii, którą może pisać każdy, zaczęła się chylić ku upadkowi. Co prawda sam często korzystam z wikipedii, kiedy chcę znaleźć jakąś informację, ale jednak nie do końca jej wierzę. W firmie także próbowałem przekonać ludzi, że idea całkowitej wolności myśli jest nie do końca dobra. Z jednej strony zawsze trafią się wandale, którzy będą chcieli zepsuć to, co inni zrobili. W realnym społeczeństwie przecież nie mamy całkowitej wolności. Wolność jest do tego stopnia, dopóki nie szkodzimy innym. I musimy się z tym pogodzić. I godzimy się. Zatem w Internecie także muszą zacząć obowiązywać zasady panujące od setek czy nawet tysięcy lat w społeczeństwie. Bo do Internetu nie przenosi się garstka hippisów-komunistów, tylko powoli migruje tutaj, czy tylko zagląda gościnnie, całe realne społeczeństwo. Zarówno idealiści, pragmatycy, jak i wandale czy pijani. I jeśli będzie można w miarę bezkarnie szkodzić, psuć czy demolować, to zawsze pojawi się chętny, aby to zrobić. Od tego nie uciekniemy. Dzisiejszy Internet to już nie ta enklawa dla geeków, ale zwykłe społeczeństwo. A nawet jeszcze bardziej zwykłe. Bo w społeczeństwie realnym nie mieszają się tak bardzo nacje, kultury, obyczaje, religie. Jeśli chcemy Internet utrzymać w działaniu, to musimy zacząć od wikipedii. Bo to dopiero początek. Początek nowych internetowych zagrożeń, które się pojawią. Część przeniesie się ze świata rzeczywistego, a po nich pojawią się nowe, do tej pory nie poznane. Bo ludzka fantazja i pomysłowość nie zna granic.

Zatem ratujmy Wikipedię a za nią cały Internet! Narzućmy ograniczenia, postawmy policjantów i kustoszy, którzy będą pilnowali porządku. Lepiej wprowadzić to wcześniej, aby nowi goście nie przyzwyczaili się do bezhołowia i różnie pojmowanej wolności. Abyśmy któregoś dnia nie obudzili się w Internecie jak zabawki w Krainie Zabawek, które są tak naiwne, że nie potrafią sobie poradzić z dwoma złośliwymi goblinami i dają się wciąż okradać, nabierać na te same wyłudzenia i potulnie znoszą goblinie harce.

Ale jest jeszcze druga korzyść z takiego ograniczenia wolności. Dzisiaj wydaje się nam, że jeśli każdy może pisać, to każdy chce pisać. Ale wiem, że wielu jest mądrych ludzi, którzy nie chcą pisać publicznie, dla wszystkich. Którzy chcą być pewni, że to co zostanie opublikowane pod ich nazwiskiem, będzie naprawdę dobre. Oni nie chcą rzucać słów na wiatr, ale najpierw napisać, zatwierdzić, być może prosić kogoś o językową korektę, a potem zgodzą się na publikację. Przecież ja też bym nie pisał, gdybym wiedział, że ktoś z moich znajomych to czyta ;-)
A zatem cenzurowanie publikacji może nawet pomóc w tworzeniu lepszych i bardziej wiarygodnych tekstów.

czwartek, 26 kwietnia 2007

i-mania

Internet jest chyba jeszcze wciąż nowym medium. Wciąż za nowym, aby większość ludzi była w stanie go objąć. Ostatnio przeczytałem, że ludzie, którzy wydadzą20-25 złotych na papierową książkę, wydają dwa-trzy razy tyle na e-booka, którego czyta się trudniej, zawiera zwykle mniej treści i wygodny jest tylko w specyficznych sytuacjach. Coś powoduje, że nie porównują produktów realnych i wirtualnych, nie potrafią ich ze sobą zestawić. A przecież w rzeczywistości są one równoważne, posiadają zwykle tą samą funkcjonalność, albo spełniają takie same funkcje. Chyba wciąż jeszcze zachłystujemy się efektem nowości - dopada nas i-mania. To prawda że sam chciałbym mieć e-booki, ale jako dodatek do papierowej książki. Jeszcze dodatkowo chciałbym posiadać wersję tekstową, którą mogę sobie przeczytać do pliku audio. Albo już gotowy plik mp3. Takie wielofunkcyjne rozwiązanie jest dla mnie wygodne. Kiedy mam czas, jestem w domu, to czytam sobie papierową książkę. W podróż, na czas, kiedy usypiam dzieci najlepszy jest e-book, bo poręczny, nie zajmuje miejsca, świeci w ciemnościach i mogę sobie łatwo dodawać wiele zakładek w czasie czytania. A na spacery z psem przygotowuję wersję audio.

Teraz właśnie wykorzystuję czas spacerów na słuchanie książek, których nie mam czasu czytać. Bardzo pomaga mi w tym rewelacyjne Expressivo. Jeden z bardziej udanych elektronicznych zakupów. Nagrywam sobie książki i nagle okazuje się, że zaczyna mi brakować czasu nawet na ich wysłuchanie, a nie tylko przeczytanie. Bo jak tu podzielić całkiem krótki czas spacerów na naukę języków i słuchanie książek.

Sam niedawno kupiłem e-booka, ale tylko dlatego, że jego cena w porównaniu do zawartości była według mnie realna, nieco niższa od ceny papierowej książki, a nie mogłem kupić wersji papierowej. Bo ta będzie w Polsce wydana pewno za kilka lat. Przesyłka z USA byłaby zbyt kosztowna.

Miało być o i-maniach, więc znowu będzie o i-maniach. Niedawno znalazłem soft robiący z mojej Nokii E-50 kamerkę internetową. Bardzo fajny, bez kabli, łączy się z komputerem przez Bluetooth. Sądząc po opiniach w my-symbian.com ludzie to kupują, bo ciekawy gadżet. Ale cena $20 + VAT to przecież więcej niż kosztuje przeciętna kamerka internetowa. A funkcjonalność kamerki zrobionej z telefonu jest mniejsza. Telefon musi być odpowiednio ustawiony, odwrócony tyłem, nie można korzystać z kamery jednocześnie patrząc na wyświetlacz telefonu. Ogólnie wygoda rozwiązania jest niższa. Myślę, że mógłbym dać za takie oprogramowanie $5, ale nie $20. Moja cena wynika z prostego zestawienia różnych rodzajów kamerek internetowych, kiedy na chwilę zapomnę o tym że jedna jest sprzętem połączonym za pomocą kabla, a drugą instaluje się w telefonie. Bo prostą kamerkę można w hipermarkecie kupić już za 15PLN.

Kolejnym gadżetem, którego wciąż nie mam, a który ludzie kupują, bo jest fajnym, ciekawym kawałkiem oprogramowania, jest budzik do komórki. Prawda, że przeciętny budzik software'owy ma alarmy ustawiane na wiele sposobów, profile weekendowe i robocze, dostosowywane dźwięki dzwonka, etc. Tylko czy warto zapłacić za taki budzik $15 + VAT? To przecież sporo więcej niż elegancki i funkcjonalny klasyczny budzik elektroniczny, który można postawić koło łóżka, który jest czytelny i ma duży przycisk Snooze. Ale i-mania zaćmiewa nasz rozsądek, który pozwala porównywać ze sobą fizyczne przedmioty. I okazuje się że nie jesteśmy w stanie porównać rzeczy i programu, które spełniają taką samą funkcję.

Bardzo jestem ciekaw, czy jest to etap przejściowy, czy jest to efekt nowości, czy ludzie zaczną znowu płacić za funkcje, kóre chcą kupić.

czwartek, 12 kwietnia 2007

Biuro na godziny

Pamiętam - myślałem sobie kilka lat temu, że oprogramowanie jest za drogie dla przeciętnego użytkownika. Co innego firma, która wykorzystuje oprogramowanie często, intensywnie, no i komercyjnie. Czerpie zwykle spore korzyści z wykorzystania tegoż. Przeciętny użytkownik, czy taka mała firma jak aak.pl nie ma szans na zwrot inwestycji nieproporcjonalnej często do korzyści możliwych do osiągnięcia z kupionego softu.

Zatem ludzie wybierają jedną z dwóch dróg:

Pierwsza: Kupujemy uczciwie oprogramowanie, które jest nam naprawdę potrzebne, często decydując się na starsze, tańsze wersje, a resztę zapełniając programami Open Source. Czasem trudno, bo szukać trzeba mozolnie, starsze wersje nie są tak funkcjonalne jak nowości, tracimy czas na testowanie słabszych programów. Ostatecznie kończy się na tym, że ja, jako końcowy użytkownik, wkładam w to wiele wysiłku, energii i czasu. Korzyści dla mnie są tak samo niewielkie jak wydatki, natomiast firmy piszące oprogramowanie także na tym nie zarabiają. A społeczność OpenSource powiększa się, skupiając grono obrońców darmowego oprogramowania. Cieszących się satysfakcją z tego, że ktoś korzysta z efektów ich pracy. A chyba głównym problemem jest to, że komercyjne oprogramowanie często jest zbyt drogie - firmy nie zarabiają na ilości sprzedanych licencji, starając się zmaksymalizować jednostkowy zysk.

Druga: Wybieramy najnowsze wersje popularnych, dobrych, funkcjonalnych programów, szukamy do nich cracków i cieszymy się cudzą pracą, ale z dziwnym poczuciem jazdy nie swoim samochodem bez wiedzy właściciela. Korzyści? Dla nas są, bo robimy wszystko sprawnie, szybko, z pomocą najnowszych wizardów w aplikacjach, stworzonych trudem programistów i analityków. Niestety - twórcy z tego korzyści nie czerpią. Nawet najmniejszej.


Ja jakoś nie mam przekonania do opcji drugiej. A ponieważ w polskiej rzeczywistości wciąż jeszcze dziwnie patrzą na człowieka, który kupuje oprogramowanie, więc cierpliwie tłumaczę, dlaczego kupiłem Corela 12, zamiast wziąść sobie X3. A wolałbym skorzystać z najnowszej wersji te kilka czy kilkanaście razy w roku i zapłacić za każde użycie.

A zatem wracamy do źródeł tego artykułu. kiedyś myślałem jak zrobić, aby każdy miał korzyść. Aby przeciętny człowiek mógł skorzystać z najświeższej myśli projektantów oprogramowania, żeby nie stracił przy tym fortuny w naszym kraju, gdzie wydatek 2000PLN na oprogramowanie, to coś nie do przeskoczenia dla przeciętnego Kowalskiego, a żeby firmy, które stworzyły oprogramowanie, miały finansowanie na pensje swoich pracowników. Wtedy wymyśliłem, że chętnie kupowałbym oprogramowanie na godziny. Np. 5h pracy w Corelu, 15 minut na napisanie dokumentu w Word Perfect'cie (niektórzy jeszcze pamiętają ten kultowy edytor...). I płacę symbolicznie, na miarę moich potrzeb i możliwości. A ziarnko do ziarnka, na pensje się zbiera. Wtedy moja idea padła m.in. z braku sposobności kontroli i rozliczenia takiego użytkowania. Każdy miał swoje programy na dyskietkach, o Data CD myśleli chyba ledwie w laboratoriach, a Internet to było coś, z czego korzystało się w uczelnianym laboratorium na stacji roboczej SUN z wielkim, 17" monitorem.
A teraz nagle pojawia się Google Docs & Spreadsheets, gdzie podstawowe funkcje edytora tekstu i arkusza kalkulacyjnego można otrzymać za darmo i z każdego miejsca na świecie. Z drugiej strony Microsoft powoli przymierza się do oferowania swoich produktów na godziny, za drobną opłatą. W kawiarenkach internetowych można skorzystać z oprogramowania. Mam nadzieję, że jednak wszystko zmierza ku temu, aby dało się jednak sprzedawać sumarycznie więcej dobrych programów dzięki obniżeniu inwestycji klienta w produkt. To jak jazda do ślubu wypasioną limuzyną, albo pożyczenie samochodu terenowego. Nie stać mnie na to aby kupić sobie cały luksus, ale na kawałek luksusu wydam nawet więcej, niż wynikałoby to z prostego arytmetycznego podziału.
A swoją drogą ta oferta pożyczania Jeepa, którą widziałem gdzieś przy drodze, to świetny pomysł. Wystarczyłoby to rozreklamować i chłopaki pożyczaliby auto na miły wieczór z dziewczyną ;-) A jak rośnie szansa, że wieczór zakończy się naprawdę miło...?

poniedziałek, 9 kwietnia 2007

Rozwój a zmiana

Zacząłem pisać ten post już kilka dni temu, ale nie udało mi się go opublikować z komórki. Zatem przepisuję teraz, a przy okazji rozwinę. Poniekąd także sam mój proces publikowania wiąże się z rozwojem i zmianą. Technologia się rozwija, a ja zmieniłem komórkę. Nowa potrafi wiele więcej, ale jeszcze nie wszystko. Co prawda w dużej mierze zaczyna zastępować mojego ponadtrzyletniego Palma, ale jeszcze jej nieco brakuje - raczej w kwestii oprogramowania. Zatem ma szansę się rozwinąć, zanim nadejdzie zmiana ;-)

01.04.2007
Rozwija się człowiek, a świat się co najwyżej zmienia. To widać w historii świata i poszczególnych ludzi. Rozwijamy się przez naukę, doświadczenia, kolejne etapy życia. A świat się tylko zmienia, dzięki czemu lepiej nam się żyje. Ale czy jesteśmy bardziej rozwinięci przez zmiany na świecie? Czy już na starcie naszego życia jesteśmy w jakiś sposób lepsi od naszych przodków, którzy zamiast komputera mieli krzemień w dłoni? I tak musimy się nauczyć jak żyć we współczesnym społeczeństwie, rozwinąć się na tyle, żeby dostosować się do zmienionego świata.


09.04.2007
Życie stało się inne, bo świat jest inny. Mamy teraz inne wyzwania, innych wrogów i zagrożenia. Uczymy się obsługi Nintendo jak nasi przodkowie uczyli się obsługi łuku. My w większości nie umiemy obsługiwać łuku, a oni... No cóż - na pewno nie umieli obsługiwać Nintendo. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że uczymy się. Każdy uczy się od nowa i od początku. Urodzeni nawet w najlepszej rodzinie mamy tylko dobre podstawy i ułatwiony start. Możemy się uczyć łatwiej lub z większym trudem. Ale i tak do wszystkiego musimy dojść sami. "Ja sam, ja sama". Chwała Zosi-Samosi - doszła bardzo wcześnie do tego, że aby się nauczyć, musi doświadczyć. Myślę, że jej dalsza historia potoczyła się bardzo pozytywnie. Z taką chęcią rozwoju, którą miała mała Zosia, można zajść daleko. Dlatego zawsze cieszę się, jeśli Paulina i Nadia starają się pokonać własne dziecięce ograniczenia samodzielnie. "To my decydujemy jakie zabawki weźmiemy!" rzuciła wczoraj Paulina mimochodem, gdy usłyszała jak Ania wybiera zabawki do spakowania na wyjazd. Tu każdy dzień to rozwój. Obserwacja tego rozwoju jest fascynująca. Kiedyś były małymi komórkami, kiedyś baliśmy się czy będą mówić, chodzić, czy poradzą sobie w życiu. Teraz widzimy ludzi, którzy są co raz bardziej niezależni od nas. Dwie małe kobietki, które mają swoje zdanie, idą swoją ścieżką rozwoju, a jedyne co możemy zrobić, to pomagać im, aby ten rozwój szedł w dobrym kierunku. Popychać delikatnie do pewnych akcji, zniechęcać do innych. Dawać możliwości na miarę obecnego świata. To jedyne, co możemy dać innym ludziom, którzy są na wcześniejszym etapie samorozwoju.

Dzieci to jeden przykład rozwoju w zmieniającym się świecie. A przecież coraz bardziej i coraz częściej jestem "rodzicem", opiekunem dla kolejnych ludzi. Mentor - to osoba, która może pomóc kolejnym ludziom w rozwoju i adaptacji do świata. Bo ludzie się nie zmieniają, tylko przechodzą na kolejny etap rozwoju. Jak było zawsze wśród wszystkich kultur. Mistrz i uczeń - naturalny układ. Buddyjscy mnisi, kowal z Jurkowa z czeladnikiem, starszy makler i praktykant, sensei. Wszyscy pomagają innym rozwijać się. Bo tak jest łatwiej i szybciej. Warto skorzystać z doświadczeń tych, którzy podobną drogę przeszli. Mentor, mistrz, duchowy przywódca... Co ciekawe, tych dróg jest i było wiele, bardzo wiele w historii świata. Niektóre były słuszne w pewnym momencie historii świata, inne cą wiecznie aktualne. Te zawsze aktualne drogi prowadzą ścieżką miłości i pomocy innym. Niekoniecznie trzeba przekonywać że robimy to dla dobra tychże innych. W rzeczywistości robimy to dla siebie, bo dobro wraca, bo każdy w jakiejś dziedzinie jest na wyższym stopniu rozwoju niż osoba, której pomaga. I tak trwa wzajemna wymiana. Wymiana doświadczeń, wiedzy, myśli, pieniędzy. A przy okazji, jakby mimochodem świat się zmienia. A właściwie my go zmieniamy, aby nam i naszym następcom żyło się łatwiej. Żebyśmy wszyscy nie musieli sięgać po twardy krzemień i sprężysty łuk. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto ten krzemień lepiej przełamie, kto celniej trafi z łuku. A jeśli ja strzelam nie najlepiej, to na pewno coś innego umiem zrobić dobrze i tym samym dokonać wymiany potencjału rozwoju.

niedziela, 18 marca 2007

Blogowanie na czas - czas na blogowanie

Lubie pisac ten blog. Jest to w zasadzie list do samego siebie z przyszlosci. Wlasnie przejrzalem tematy, ktore chcialbym poruszyc, ktore mam zanotowane na Palmie, a ktorych nie mam czasu opisac. Niektore sie juz nawet przeterminowaly. Ale mysle, ze bedzie lepiej. Kupilem sobie klawiaturke do Palma, zeby moc szybko pisac w kazdych warunkach. Przeciez czasem jestem gdzies na wyjezdzie, zdarzaja sie chwile wolnego czasu, wtedy zaluje, ze nie mam komputera, bo molbym przelac troche swoich mysli. A przeciez moj Palm to komputer o wiele mocniejszy niz moj pierwszy PC. Tyle ze pisanie po ekranie nie jest tak szybkie i wygodne jak pisanie na klawiaturze. Wiem ze sa ludzie, ktorzy to robia, ale ja nie mam tyle czasu i wytrwalosci ;-)
Zatem kupilem sobie klawiaturke. Teraz moje teksty beda moze troche ktotsze, nie beda mialy polskich liter, ale beda. A kiedy starego, wysluzonego Palma wymienie na cos innego, klawiaturka bedzie dalej dzialala.
A teraz leze w lozku, pisze i patrze, ktory z tematow powinienem jeszcze opisac, zanim sie przeterminuje.
Ale na razie moj wolny czas sie skonczyl, bo przyszla Nadia, a Grafit juz patrzy wymownie. Pobiegniemy sobie, poslucham podcastow, osluchujac sie z angielskim i rosyjskim.

Ludzie sie nudza

Czesto slysze, ze ktos sie nudzi, nie ma co robic. Zazdroszcze takim ludziom, bo sam nie mam czasu na to, aby zrealizowac wszystkie swoje plany i zamierzenia. Ciagle mam poczucie tego, ze doby jest za malo, a wieczorem jestem juz tak zmeczzony, ze musze isc spac, zamiast zrobic cos jeszcze. No i wciaz umyka i przesuwa sie w przyszlosc tyle fajnych rzeczy, ktore sa do zrobienia. Kiedys liczylem na to, ze na emeryturze bede mial wiecej czasu, i uda sie przesunac czesc planow na ten piekny czas, kiedy nie ma juz w domu dzieci, kiedy praca nie obciaza tak bardzo. Moje naiwne wizje rozwial w swoim blogu Graham, ktory jest na australijskiej emeryturze. Poczulem z nim dziwna bliskosc, bo tez robi wiele. i mimo emerytury narzeka na brak mozliwosci zrealizowania swoich wszystkich planow i marzen. Oczywiscie nie jest to polskie narzekanie, ale narzekanie australijskie - pozytywne i konstruktywne. Mozna je poczuc na jego blogu (pisanym rzecz jasna po australijsku).

A ludzie mowia, ze sie nudza. Teraz, w obecnej chwili nie sa sobie w stanie znalezc dodatkowego pasjonujacego zajecia, nie maja pasji, ktore mogliby zwykle odkladac na wolna chwile i w tej wolnej chwili je wyciagnac i zrealizowac.
Ja mam swoja liste rzeczy, ktore chcialbym zrobic w wolnej chwili i coz. Nawet nie ogladam do konca ciekawego i dobrego filmu, bo szkoda mi czasu, bo dzieki temu moge zrobic cos innego, np. skonfigurowac plany dzwonienia w bramce VoIP (chwilowo bez powodzenia, ale sie przynajmniej nauczylem jak to robic). A film? Znalazl sie na liscie rzeczy do zrobienia w wolnej chwili.

A ludzie sie nudza. Kiedys myslalem, ze Internet im pomoze w tym, zeby sie nie nudzili. Ze nadmiar informacji i pomyslow, ich dostepnosc i przystepnosc, pomoga w zwalczeniu nudy. Ale coz - wciaz slysze od kogos z otoczenia, ze sie nudzi. No i ludzie ze znudzenia czytaja cudze blogi, jak kiedys ze znudzenia przekazywali sobie plotki o zyciu innych. To z nudy ludzie interesuja sie polityka, zyciem prywatnym ludzi mediow. Dyskutuja bez sensu i checi wyciagniecia wnioskow na forach internetowych i pisza komentarze pod artykulami na portalach.
A ci, ktorzy sie nie nudza, nie maja czasu na takie plotkarskie interesowanie sie innymi. Bo ich wlasne zycie jest wystarczajaco zajmujace, zeby nuda w nim nie miala miejsca. I cenia swoj czas, w ktorym moga znalezc nowe rzeczy, ktorymi mogliby sie zajac, gdyby tylko mieli czas.


A dla znudzonych mam edukacyjna propozycje. Odpowiednik dawnej zabawy w czytanie hasel z ecyklopedii, czyli wikipedia. Kiedy wpisze sie pierwsze haslo to nastepne juz ida jak z platka. Ile mozna sie przy tym dowiedziec. A przy okazji krag wikipedystow moze sie powiekszyc o jakiegos znudzonego eksperta w dziedzinie niepopularnej do tej pory. Bo wikipedie moze tworzyc kazdy z nas. Tyle ze ja mam to daleko na swojej liscie rzeczy do realizacji w wolnym czasie.

poniedziałek, 5 marca 2007

Polska epidemia otylosci

Kiedys zobaczylem grupke dzieci - okolo 10-12-latkow. Poniewaz bylo lato, wiec wszystkie byly lekko ubrane. I wtedy stwierdzilem, ze Polska szybko nadrabia dystans, ktory dzielil nas od USA - dystans wagi. O ile my w podobnym wieku bylismy wysportowanymi mlodymi ludzmi, to niewiele czasu musialo minac, zeby przecietny nastolatek wazyl niewiele mniej niz dorosly z naszych czasow.
Zaatakowala nas epidemia otylosci. Przyszla do nas ze Stanow i innych "rozwinietych" krajow dobrobytu. Zaimportowalismy ja sobie razem z wieloma jakze milymi, atrakcyjnymi i ulatwiajacymi zycie rzeczami.
Troche przeraza to, ze tamte kraje juz powoli sobie uswiadamiaja to, co sie dzieje, powoli dochodza do tego, ze czlowiek nie moze napychac sie jedzeniem i slodyczami, ale musi sie ruszac, musi biegac, skakac, uciekac i gonic. Taka juz nasza pierwotna natura. Musimy biec, chocby w miejscu, po biezni, musimy walczyc, chocby nasz przeciwnik byl naszym najlepszym przyjacielem, a walka byla sparringiem. A epidemia otylosci w Polsce wciaz wyprzedza nowa zachodnia mode na ruch. Mode, ktora jest nasza prawdziwa natura. A przeciez wbrew temu, co widac w Wiadomosciach, Polacy sa inteligentnym narodem i mogliby czerpac z doswiadczen innych dobre wzorce, a z kiepskich doswadczen tylko wyciagac wnioski.

sobota, 24 lutego 2007

Świat się zmienił?

Kiedyś wszyscy rozmawiali o roli, poplonach, o tym czy trójpolówka jest lepsza od nawożenia, czy gorsza. Wszyscy mieli wspólne tematy, które były im bliskie, dotykające ich codziennego życia. Dzisiaj tematy codziennego życia nieco się oddaliły. Mamy za to wiele innych, ciekawych tematów. Swobodny przepływ informacji kiedyś dotyczył jednej wioski. Już do drugiej wsi ludzie zapuszczali się z rzadka, na wesela, procesje czy inne uroczystości. Dzisiaj bardziej interesuje nas to, co dzieje się po drugiej stronie świata, niż w oknie naprzeciwko.

Do tych przemyśleń np. skłoniła mnie dyskusja na temat opon w formule I. Cały świat fascynował się tematem sposobu doboru opon do toru, warunków pogodowych i stylu jazdy. Nagle każdy dziennikarz stał się ekspertem od opon F1, każde wiadomości zaczynały się od tego, jakże interesującego wszystkich tematu. To tak jak niegdyś, kiedy Jagna postanowiła wyjść za bogatego Borynę, cała wieś miała o czym rozmawiać przez długie zimowe wieczory. A teraz dnie całe dyskutowaliśmy o oponach Kubicy.

Czy aby na pewno świat się zmienił? Zmieniło się co prawda nasze otoczenie, ale ludzie jakby nie ewoluowali. Czytałem ostatnio ciekawe zestawienie czasów dawnych i dzisiejszych pod kątem zarabiania pieniędzy. Dawniej, aby zdobyć pieniądze, zabierało się parobków i najeżdżało sąsiada. Grabiło go z dóbr i jedzenia i już byłem bogatszy niż on. Dzisiaj sąsiedzi rozpoczynają grę na giełdzie. Jeden musi zabrać drugiemu, żeby wyjść na swoje. Sposób niby bardziej humanitarny? Także zabieram komuś jego pieniądze, aby zwiększyć zasobność swojego portfela i zaopatrzyć spiżarnię.

Onegdaj ludzie znowu oszukiwali innych, sprzedając im np. drzazgi z drabiny, która śniła się Jakubowi, dzisiaj oglądamy na zdjęciach i reklamach piękne modelki, które marzą o tym, żeby Photoshop potrafił ingerować nie tylko w ich fotografie. Albo atakują nas telefonami, które namawiają na zakup zupełnie niepotrzebnych i bezwartościowych książek. I tysiące naiwnych, którzy nie do końca rozumieją o co chodzi osobie po drugiej stronie słuchawki, kupują. Kiedyś kuglarze chodzili po jarmarkach, przy okazji okradając gapiów, dzisiaj fałszywi inkasenci wchodzą do staruszek.
W zasadzie jedyne, co się zmieniło, to podatki. Kiedyś wasal brał dziesięcinę. Dziesięć procent dochodu. Czy to dużo? Co dziesiąty worek mąki, co dziesiąty złoty pieniążek. Ludzie narzekali, ale dawali, bo książe dla obrony swoich wieśniaków musiał opłacić rycerzy, a przy okazji utrzymać żonę, kilka dworek i służących.
Teraz zbliża się rozliczenie roczne. Patrzymy na swoje pity i okazuje się, że połowa lub nawet więcej pieniędzy, które w pocie czoła zarabiamy, zabiera nasze państwo. Już nie ma jednego wasala, ale rozbudowany aparat administracyjny. A to kosztuje. Może jesteśmy zdrowsi, dłużej żyjemy, mamy więcej czasu? Mieszkamy w ciepłych domach, w nocy ulice są oświetlone i mniej boimy się przemierzać trakty osiedlowe, bo zbójcy są częściej karani. Coś się jednak zmieniło.
Podatki.

piątek, 23 lutego 2007

Satysfakcja

Dawno nie miałem czasu siąść wieczorem do komputera i coś tutaj napisać. No i od razu statystyki odwiedzin na blogu pokazują drastyczny spadek. Całe 50% z 12 do 6 osób ;-)
Ale nie o tym miałem pisać. Dzisiaj jest o satysfakcji. Satysfakcji ze swoich osiągnięć.

Możemy już nosić żółte pasy do naszych doboków. Skok o całe trzy stopnie to był dla nas spory wysiłek. Chyba jeszcze nigdy nie czułem tak dużej satysfakcji z osiągniętego wyniku. Egzamin na żółty pas trwał ok. półtora godziny. Półtora godziny ciągłego i bardzo intensywnego wysiłku fizycznego. Z egzaminu wyszliśmy o własnych siłach, niesamowicie zmęczeni, ale szczęśliwi. Znowu uświadamia mi to, że człowiek wciąż jest tak samo pierwotny, jak tysiące lat temu. Największą satysfakcję daje pokonanie swoich nie psychicznych, ale fizycznych ograniczeń. Osiągnięcie i przekroczenie swojego kresu fizycznej wytrzymałości. Pokonanie ograniczeń umysłowych albo nie daje tej satysfakcji, albo może nie jesteśmy w stanie tak bardzo wyjść poza nasze ograniczenia?

Ludzie śmieją się ze mnie, kiedy mówię że najbardziej na świecie nie lubię myśleć. Ale to przecież prawda. Szachy, krzyżówki, zadania logiczne. To wszystko wymaga wysiłku umysłowego. Nie lubię zastanawiać się zbyt długo nad rozwiązaniem. A zrobić 70 pompek, tyleż samo przysiadów z kopnięciem i może nawet więcej wyskoków... da się zrobić, kiedy chcę przeskoczyć pewien etap. A kilka osób odpadło wcześniej, bo ich fizyczne ograniczenia były trochę niżej.
A jeśli chodzi o myślenie, rozwiązywanie trudnych logicznych zadań, to chyba coś nas tutaj bardziej ogranicza niż słabe mięśnie. Tu bardziej trzymają nas ograniczenia naszego umysłu. Kiedy chcę kopnąć wyżej, skoczyć wyżej, to mogę to zrobić. Muszę tylko wyobrazić sobie, że potrafię to zrobić. Ciało posłucha umysłu i poderwie mięśnie do większego wysiłku. A umysł sam siebie nie potrafi zmobilizować. Kiedy nie mogę rozwiązać zadania, bo przekracza ono moje umysłowe możliwości, to nie mogę bardziej się napiąć, albo pomyśleć, że jednak dam radę to zrobić. Chociaż stałym sposobem na rozwiązywanie zbyt trudnych zadań jest dla mnie zapomnienie o nich. Na najlepsze pomysły wpadam pod prysznicem, zasypiając, albo męcząc się fizycznie. Więc może ciało może także poderwać umysł do większego wysiłku? Więc może nasza pierwotna natura działa w dwie strony? Może można wykorzystać tą jakże pierwotną cechę, która to fizycznym wysiłkom ucieczki przed dzikim zwierzem podpowiadała umysłowe lepsze rozwiązania niż próba bezmyślnego biegu przez las?

W każdym razie myślę, że taka sama satysfakcja jest ze zdobycia żółtego pasa w taekwon-do, taka sama z rozwiązania naprawdę trudnego problemu (może nie udało mi się jeszcze z takim zmierzyć) i taka sama ze znalezienia sprytnego rozwiązania ucieczki przed szablastozębnym tygrysem.

środa, 17 stycznia 2007

Intymność XXI wieku

Jak to teraz jest z tą intymnością i samotnością we współczesnym świecie?

Wspólczesne środki techniczne pozwalają wyśledzić nas wszędzie. Ale czy to źle? Może tylko ludzie z epoki stanu wojennego boją się takiego monitorowania, bo nie lubią być inwigilowani, bo mają bardzo złe doświadczenia z tamtego czasu?

Dla przeciętnego uczciwego człowieka nie stanowi zagrożenia to czy ktoś wie, że poszedł do sklepu, czy też nie. A przynajmniej taki przeciętniak może się czuć bezpiecznie. Nie musi w stresie zastanawiać się, na jakiej ulicy się znajduje, jakie to miasto, czy ktoś jest w pobliżu, kiedy potrzebuje pomocy, bo wystarczy tylko ustalić jego pozycję za pomocą komórki, GPS, czy 911.

Czy ja muszę się obawiać podawania swojej pozycji, zdradzania komuś swoich zachowań? W sumie to po co ktoś ma mnie śledzić? Nie zaszkodziłem nikomu, ani rządowi, ani biznesowi, ani przestępcom. Zatem nie będą się chyba właśnie mną interesować dopóki nie jest to konieczne, albo w jakiś sposób dla mnie korzystne. No może można powiedzieć, że śledzenie zachowań może pomóc marketingowcom w dopasowaniu przekazów reklamowych. Przecież jeśli zwykle chodzę po sklepach z elektroniką i najczęściej zatrzymuję się przy palmtopach, to można przysyłać mi reklamy palmtopów. Można wyświetlić mi banner z reklamą najnowszego smartphone'u Nokii, kiedy wchodzę do swojego ulubionego sklepu. Ale czy to jest szkodliwe? W internecie od dawna się tak dzieje i jest to akceptowane.

Czy mogę się bać śledzenia pozycji mojego samochodu? Jeśli jeżdżę bezpiecznie, nie przekraczam prędkości, to może mieć zamontowane nie wiadomo jakie systemy monitorowania, śledzenia, ustalania pozycji. To tylko lepiej dla mnie, bo zostawię auto na parkingu z lżejszym sercem, kiedy będę wiedział, że ewentualnie ktoś pomoże mi je odnaleźć. Nie będę nerwowo zastanawiał się gdzie jestem, kiedy przydarzy mi się wypadek, bo policja i pogotowie będą od razu znały moją pozycję, nawet jeśli będzie to w dzikiej głuszy w środku lasu.

No właśnie - przecież internet zupełnie pozbawia nas intymności, choć niektórzy zdają się nie zdawać sobie z tego sprawy. Inni to akceptują, bo tak było od samego początku.
Chociaż powstają co rusz projekty zacierania śladów, zamazywania scieżki do użytkownika. To faktycznie jest potrzebne w takich reżimach jak chiński, arabski, czy innych państwach, gdzie ta wolność jednostki jest mocno ograniczona, a ograniczenia nie ograniczają się do bezpiecznego dla siebie i innych życia, ale usiłują kontrolować zachowania jednostek. Bo tam każdy jest potencjalnie niebezpieczny, gdyż ma mózg i myśli. A u nas? Jakoś tak, może naiwnie, wierzę, że jednak nie jestem zagrożeniem dla Państwa przez to, że wyrażam swoje myśli. Ale próba ukrycia obecności użytkownika w reżimach, ma też drugą, bardzo niebezpieczną stronę w krajach wolnych. Przecież tu wszystkie systemy ukrywające są wykorzystywane najpierw przez przestępców, którzy chcą szkodzić większości. A ogół nawet często nie wie że mógłby takie środki wykorzystać, choćby do zamazania złego wrażenia po wypowiedzi na jakimś forum, udzielonej w "pomroczności jasnej" alkoholowej. Czyli tak jak wszystko - zarówno środki śledzenia bytności, jak i urządzenia do zacierania śladów można wykorzystać w celach pokojowych, albo wojennych.

piątek, 12 stycznia 2007

Wyścig zszywaczy biurowych

Ten jakże prosty temat może zabrzmieć kontrowersyjnie wśród dotychczasowych moich postów. A jest przecież prosty jak narzędzie, o którym piszę.

Dzisiaj miałem okazję skorzystać ze Zszywacza - wielkiego, ciężkiego, stalowego. Na pierwszy rzut oka widać, że ma on więcej lat niż niektórzy pracownicy naszej firmy. Ponoć jest w firmie kilka takich. Potrafią zszyć 100 kartek. Właśnie dlatego na niego trafiłem, bo wszystkie okoliczne zszywacze poddały się przy próbie zszycia dwudziestu pięciu kartek. Nowoczesna technologia - wytrzymałe tworzywa sztuczne, piękne, różnorodne kolory, wielofunkcyjne, z antypoślizgowymi podstawkami i schowkami na dodatkowe zszywki. Ale wszystkie one padają w porównaniu ze Zszywaczem. Wygląda archaicznie, ozdobiony jest technologią młotkowania, która umarła śmiercią naturalną w poprzedniej epoce. Kiedy pomyślę, że ktoś tym kulistym młotkiem nabijał ręcznie setki żłobień... W dzisiejszych czasach to nie do pomyślenia. W czasie poświęconym na ozdobienie jednego Zszywacza można obecnie wyprodukować pewno kilka tysięcy kolorowych zszywaczy. Tyle że one wszystkie nie przetrwają tak długo jak Zszywacz. Po kilku latach, a może nawet miesiącach zaczną szwankować, zostaną zastąpione nowymi, jeszcze ładniejszymi, jeszcze bardziej funkcjonalnymi, ale jeszcze mniej trwałymi. I znowu ktoś wyprodukuje kilka tysięcy nowych zszywaczy, sprzeda je tym, którzy nie mają Zszywacza, albo nie chce im się do niego chodzić.

Zszywacz jest tylko przykładem dzisiejszego stylu życia. Zżymamy się na tony śmieci, recycling, problem zanieczyszczenia środowiska. A przecież to jest jakże mocno powiązane z naszą potrzebą posiadania nowych, ładniejszych rzeczy z jednej strony, a z maksymalizacją zysku producentów z drugiej. Nie wiem kto jest winny temu wyścigowi konsumpcjonizmu. Nie można zwalać winy na producentów, bo gdyby każdy użytkownik zgodził się na jeden Zszywacz na całe biuro i wszyscy chcieli zadać sobie trochę trudu, żeby podejść do Zszywacza, to producenci nie mieliby możliwości wymusić na nas kupowania nowych produktów. A tak co dwa lata kupujemy nowe DVD, odtwarzacz MP3, o moim palmtopie sprzed trzech lat czytam, że jest "technologicznie przestarzały", a Apple "zrobiło rewolucję" w dziedzinie telefonów komórkowych, palmtopów i smartphone'ów, bo wypuściło iPhone. Przecież to nie tak - możemy żyć bez większości tych rzeczy, albo używać przez lata tych samych, trwałych i funkcjonalnych przedmiotów. Tylko po co? Bo fajnie jest mieć coś nowego, znowu cieszyć się jak dziecko odkrywaniem nowych-starych funkcji, które prowadzą do tego samego celu, ale działają inaczej. Może to właśnie generuje postęp cywilizacyjny, który w ostatnich latach właśnie dzięki temu pędowi ku posiadaniu nowości tak bardzo przyspieszył. Pewno daje to też wiele innych korzyści dla naszego życia, bo te gadżety są zwykle tylko wierzchołkiem góry lodowej. Gadżet otrzymujemy często jako produkt uboczny nowej technologii, która służy innym celom. Choć pewno teraz też się to zmieniło i laboratoria już przestawiły się z realizacji szczytnych celów poprawiania życia na cel uprzyjemniania życia (i dawania zarobku firmom). No i ci, którzy chcą nadal robić rzeczy trwałe, wymierają jak dinozaury kiedyś. Są za wolni...

środa, 10 stycznia 2007

Babcia Krysia wysyła linki

Żyjemy w nowym świecie, w nowej rzeczywistości. Informacja przepływa między ludźmi niesamowicie szybko. To już nie tam-tamy, to nie sygnały dymne, gołąb, czy rewolucyjny telegraf. Przekroczyliśmy barierę dźwięku w przekazywaniu informacji. Bariery prędkości światła nie przekroczymy na razie tylko dlatego, że najszybszym dostępnym przekaźnikiem jest właśnie fala elektromagnetyczna - czy to w postaci elektrycznych impulsów, strumienia z satelity, czy diody, rozświetlającej szklaną, światłowodową rurkę (jakże zatoczyliśmy koło od przykrywania ogniska skórą!). To wszystko pozwala nam wymieniać się najnowszymi wieściami ze świata w ułamku sekundy. I nawet nie zastanawiamy się, jak ja powyżej, nad tym że nad sukcesem tego całego przekazu pracują tak zaawansowane media (transmisyjne). Wysyłamy link i w momencie nasz współklikacz czyta tą samą wiadomość, artykuł, post...
A kilka dni temu przyszedł do naszego domu pocztą (taką zwyczajną, gdzie nośnikiem jest Pan Listonosz) list. Nie post, ale list. W grubej kwadratowej kopercie. Ciężki, gruby, oklejony znaczkami i zaadresowany odręcznym pismem.
Ania otwarła list i wysypały się z niego ścinki gazet. To babcia Krysia przysłała jakże nagle archaiczną formę linków do artykułów. Papierowe wycinki z gazet z ciekawymi artykułami, którymi chciała się podzielić. Było to dla nas zaskoczeniem w momencie, kiedy wiemy, że tradycyjny papier odejdzie w niedługim czasie do lamusa, zastąpiony e-inkiem. Fabryki pracują już na pełnych obrotach, żeby wyprodukować to, co oficjalnie wyszło z laboratoriów. Cieszę się na tą myśl, bo wreszcie oszczędzimy trochę lasy. Przeskok z papieru na monitory się nie udał ze względu na sporą niewygodę czytania, e-booki na palmtopach większości nie odpowiadają, ale wierzę, że e-ink jest tym właśnie rozwiązaniem, które pokochają nie tylko gadżeciarze.
A ja już czekam na elektroniczne kartki, które służyć będą nie tylko do czytania, ale na których będę mógł notować jak teraz na zwykłych, czy na moim Palmie, tylko w wygodnych rozmiarach A4. No i żebym potem mógł to zwinąć i wsadzić do kieszeni...