piątek, 23 listopada 2007

Prawa autora

Ostatnio bardzo burzliwe dyskusje toczą się wokół praw autorskich, DRM i wszelkich technik, które mają zabezpieczyć prawa autora do jego dzieła. W świetle kontrowersyjnych działań, o których słyszymy od czasu do czasu, w wątpliwość można poddać tezę, że to autorzy martwią się o przychód ze swoich dzieł. Co rusz pojawia się zespół, który swoje nowe płyty udostępnia. A słyszymy tylko o najbardziej znanych zespołach. Miliony małych, lokalnych grup udostępniają swoje utwory w postaci niezabezpieczonych nagrań mp3. Apple postanowił w swoim sklepie iTunes sprzedawać nagrania, które nie są zabezpieczone DRM. Z drugiej strony RIAA i inne lokalne organizacje publicznie linczują staruszki, które według nich ściągają z sieci pirackie nagrania. Te jakże sprzeczne działania zaczynają nasuwać podejrzenie, że jedynymi, którym zależy na ochronie zabezpieczeń w utworach, są wytwórnie muzyczne, które do tej pory ściągały od artystów lwią część ich przychodów. Teraz tracą grunt pod nogami, bo muzykę czy książki znacznie łatwiej się kopiuje. A do tego jakość kopii nie odbiega od oryginału. A płatność można przelać na dowolne konto, niekoniecznie musi ona przechodzić przez nich, jak w przypadku zakupu płyt czy kaset. Usiłują nas jeszcze przekonać, że nagrania w "niższej" jakości są gorsze, że usłyszymy różnicę. Ale niewiele z tego wychodzi, bo w dobie Internetu wymiana informacji zachodzi znacznie szybciej, więc ludzie szybko przekonują się, że jakość wcale nie jest gorsza. Ta walka o kontrolę nad przychodami twórców wciąż trwa, ale zaczyna coraz bardziej wyglądać na bezładną szamotaninę. Wytwórnie nie mają już argumentów, które mogłyby przekonać że są potrzebne. Coraz częściej zaczynamy mieć wrażenie, że te koncerny są jak mafia, która delikatnie sugeruje okolicznym sklepikarzom, że muszą jej płacić za "ochronę", bo inaczej coś złego może się zdarzyć. A w rzeczywistości jej wartość dodana jest żadna.

No właśnie. A przecież w większości jesteśmy uczciwymi ludźmi, którzy nie lubią popełniać przestępstw. Już nauczyliśmy się, że mimo tego, że w supermarkecie towar jest na wyciągnięcie ręki, należy za niego zapłacić. Co prawda motywuje wielu z nas do tego system kamer, ochrona, lustra, ale minęły czasy, kiedy ochrona nie pozwalała wejść do sklepu z większą damską torebką. Dzisiaj wchodzę z dużym plecakiem, albo z zakupami z innego sklepu i praktycznie nikt problemów nie robi. Nawet zniechęcają mnie do zostawiania rzeczy w przechowalni i muszę prosić, aby przyjęli wiadro, z którym nie mam ochoty włóczyć się po sklepie spożywczym.

Pewno ponad dwadzieścia lat temu, w latach osiemdziesiątych byłem w DDR ze szkolną kolonią. Polskie dzieci doznawały oczopląsu w niemieckich, kolorowych, dobrze zaopatrzonych sklepach. I towary dostępne na wyciągnięcie ręki kusiły. Było mi mocno wstyd, kiedy moi koledzy wracali z wycieczki po mieście z łupem w postaci dwudziestu ołówków, dziesięciu gumek do mazania i pióra. Kradli drobne przedmioty, bo były łatwo dostępne, choć ich wartość była niewielka nawet dla polskiego trzynastolatka. Ale kradli, bo były dostępne i nikt nie patrzył. Ludzie nie mieli tak mocnego poczucia cudzej własności. Społeczeństwo, w którym za naturalne uważało się przynoszenie papieru, ołówków czy kredy z zakładu pracy, a ten który "zdobył" najwięcej, był uważany za bardziej zaradnego, nie uczyło nas uczciwości. Nie było wtedy poczucia, że jeśli ja teraz kogoś okradnę, to on może też okraść mnie. Nawet nie używało się wtedy słowa "kradzież". Rzeczy się "zdobywało". Być może było to spowodowane tym, że wszystko było ciężko dostępne, że zakłady były państwowe i wszędzie panowało rozdawnictwo. Wszystko było "wspólną" własnością. "Prywaciarz", "prywatny" stały się słowami pejoratywnymi. Więc wynosząc szafę z zakładu meblowego, pracownicy czuli, że im się to należy, bo potrafili sobie "zdobyć", a przecież była ona ich, zrobiona wspólnym trudem.
Ale wszystko się zmienia. Tak jak coraz mniej śmiecimy na ulicach, bo zaczynamy rozumieć, że jeśli wyrzucimy śmiecia na swoim osiedlu, to nasze osiedle będzie brudne, tak samo coraz rzadziej kradniemy cudzą własność. Bo sami nie chcemy być okradani. No i coraz bardziej nas stać na kupno rzeczy. I buduje się świadomość utrzymania w czystości wspólnej okolicy, bo jest ona moja prywatna.

Także w temacie praw autorskich, własności programów, utworów muzycznych i książek buduje się świadomość - świadomść cudzej własności. Jeszcze trochę musimy dojrzeć do tego, aby kupić coś tak niematerialnego jak program, ebooka czy plik mp3, ale kiedy twórcy zaczną podkreślać, że dzieło jest wynikiem ich trudu, że zapracowali sobie na to, abyśmy im zapłacili, to będzie się działo. Świadomość będzie się w ludziach budować. Świadomość tego, że produkuje się nie tylko cegłę, chleb czy dom, ale muzykę, film czy książkę, które nie muszą mieć materialnego nośnika.

Jeszcze kilka lat temu koledzy bardzo dziwnie patrzyli na mnie, kiedy komunikowałem im, że kupiłem program shareware, zamiast ściągnąć sobie cracka. Nie bardzo mogli zrozumieć to, że nie mogę im dać klucza licencyjnego, bo zapłaciłem za niego, że jest moją własnością. A propozycja zakupu u twórcy spotykała się ze zdziwieniem. Teraz coraz częściej ktoś przyznaje się do zakupu programu. Z jednej strony jest to większa świadomość, z drugiej niższa cena. Cena, na którą stać przeciętnego człowieka. Co zaczynają też powoli chyba rozumieć firmy takie jak Microsoft. Że niższa cena i większa dostępność powodują efekt skali, i zachęcają do zakupu większą ilość klientów.

Podobnie, choć szybciej dzieje się z utworami muzycznymi. Płyty w Polsce są zabójczo drogie. Niewiele osób stać na kupienie oryginalnej płyty. A kupienie utworu za kilka złotych mieści się w granicach rozsądnej ceny. I nie wiem czy ewentualne zabezpieczenia "antypirackie" zachęcą, czy bardziej zniechęcą kupującego. Mam kilka różnych odtwarzaczy, więc chciałbym sobie kupiony utwór odsłuchiwać w dowolnym z nich. Jeśli moja ulubiona piosenka nie pozwoli mi się skopiować z domowego komputera, który jest centrum multimedialnym, na komórkę, albo przenośny odtwarzacz, to na drugi raz zabezpieczonego utworu nie kupię, ale zadam sobie trud, aby skopiować od kogoś niezabezpieczony, który mi na to pozwoli. A dodatkowo mam poczucie że zabezpieczenia insynuują, iż jestem potencjalnym złodziejem, którego należy się bać. Jak sprzedawczyni w sklepie samoobsługowym, która chodzi krok w krok za klientem, jakby go pilnowała, żeby czegoś nie ukradł. Taki klient czym prędzej wychodzi ze sklepu, w którym czuje się intruzem i potencjalnym złodziejem. I nie wraca do niego. A rzesza takich klientów może skutkować społecznym buntem przeciwko brakowi zaufania, kontroli i wyłudzenia dodatkowych pieniędzy na kontrolę. I klientele straci tak samo sklep ze słodyczami jak sprzedawca piosenek.

Niektórzy twórcy robią eksperymenty, rozdając muzykę. Radiohead pozwolił ściągnąć swoją najnowszą płytę i płacić "co łaska". Wiele osób ściągnęło płytę z pirackich torrentów, wiele osób ściągnęło ją, bez przekazania autorom przysłowiowego centa. Ale spora rzesza fanów przelała na konto grupy pieniądze. Z szacunków wynika, że zarobili na tym eksperymencie wystarczająco za swój trud. Podawana jest liczba od 6 do 10 milionów dolarów. Myślę, że wiele osob, które ściągnęły płytę, nie płacąc, stwierdziły że albo nie podoba się im ona na tyle, żeby zapłacić, albo sposób płacenia był na tyle czasochłonny i niewygodny, że zrezygnowały.

I tu przejdę do sedna mojej wypowiedzi. Myślę, że ludzie z natury nie są złodziejami, ale są leniwi. Żeby ich zmusić do płacenia za treści i muzykę, trzeba zmienić sposób płacenia. Musi być łatwy, szybki i oczywisty. Wtedy będzie można zrezygnować z zabezpieczeń w dzisiejszej formie. A do tego potrzebujemy rewolucyjnego pomysłu, który przyjmie się, będzie powszechny i tani w eksploatacji. Coś na miarę kart kredytowych wiele lat temu, albo płatności SMSem.

Brak komentarzy: