sobota, 12 maja 2007

Doza nieefektywności

Brzemię naszych czasów. Pędzimy przed siebie, próbujemy wszystko zoptymalizować. Sami chcemy pracować jak najefektywniej i zmusić innych do tego samego. Przetwarzamy przy tym coraz większą ilość informacji (o czym pisałem już kiedyś w poście "Może informacji"). Jak to ostatnio powiedział Sylwek, który był motorem mojego postu, wszystko to kwestia organizacji czasu. Według niego można zrobić więcej, utykając rzeczy drobne w szczelinach czasowych rzeczy większych. Jak w przypowieści o słoju z kamieniami, piaskiem i wodą (albo piwem ;-). Dla niewtajemniczonych przypomnę - profesor pokazał swoim studentom słój, który wypełnił kamieniami. Słój był pełny, ale wciąż dało się go wypełnić piaskiem. A tak wypełniony po brzegi słój wciąż można wypełnić jeszcze wodą (czy też piwem w ramach alegorii sposobu spędzania wolnego czasu). W ten sposób możemy zawsze znaleźć czas na realizację jeszcze jakiejś rzeczy, oprócz nadmiaru realizowanych do tej pory.
W taki sposób możemy dorzucać sobie rzeczy do zrealizowania, licząc każdą naszą minutę, zastanawiając się, czy warto spojrzeć w okno, bo może lepiej w tej chwili zapamiętać kolejne słowo w obcym języku. Będziemy liczyć trasy do domu, aby wybrać nie tą najprzyjemniejszą, która pozwoli nam zastanowić się nad jakimś ułamkiem swojego życia, ale tą najbardziej optymalną, choć nudną niezmiernie.
Tak optymalizujemy, organizujemy nasz czas. I w końcu sięgamy własnych ograniczeń - dochodzimy do tego że każdy człowiek musi w pewnym momencie "wrzucić na luz". Pozwolić sobie na pewną dozę nieefektywności, która pomoże w ułożeniu myśli, wrażeń, która pozwoli nam poczuć, że jesteśmy szczęśliwi z tym co mamy.
Taka doza nieefektywności jest chyba bardzo potrzebna, choć w naszym pędzie dwudziestego pierwszego wieku staramy się o niej nie myśleć, oddalić od siebie, zatrzeć w myślach chęć działania nieoptymalnego, którą podpowiada nam nasz instynkt samozachowawczy.
Dawniej ludzie modlili się, medytowali, leżeli krzyżem przed ołtarzem, czy wręcz zamykali się w trumnie na długie dni, aby oderwać się od spraw bieżących. Nie wiem czy mówili wtedy, że chcą oderwać się od pędu życia, które było udziałem ich i ich pobratymców, bo życie wtedy biegło wolniej z naszego punktu widzenia, ale szybko z ich, ale na pewno chcieli się wyciszyć, pozwolić myślom biec wolno i swobodnie. Chcieli pozwolić sobie na tą dozę nieefektywności, która może nie pomaga ciału w zdobyciu kolejnych cielesnych wartości czy środków do życia, ale pomaga duchowi w zdobyciu wartości duchowych. Może nawet przenieść na kolejny etap duchowego wtajemniczenia. Tak właśnie mówili mistrzowie ducha wszelkich religii, wyznań, ruchów duchowych i sztuk walki. Bo tylko chwila ciszy, bycia sam na sam ze swoimi myślami pozwoli na ich usłyszenie. Bo nasze myśli jak ludzie - są głośniejsze i cichsze. Najgłośniejsze są te, które są niezbędne do życia. Myśli pierwotne, zwierzęce. Pomagają one zdobyć pożywienie, ustanowić pozycję w stadzie, ogólnie mówiąc - przeżyć. A myśli, które nas naprawdę rozwijają, są tymi cichymi, które usłyszeć można dopiero, kiedy jesteśmy sami, kiedy pozwolimy sobie na naszą dozę nieefektywności.
(zawieszam wątek, bo wróciła Ania, mam nadzieję pociągnąć ten filozoficzny wywód dalej :-)

Brak komentarzy: