niedziela, 31 grudnia 2006

Email bankruptcy - mailowa upadłość

I znowu nasze internetowe czasy atakują nas nadmiarem informacji, której nie jesteśmy w stanie przetworzyć. Do tej pory oglądaliśmy liście na drzewach, kępki sierści na krzakach, zastanawialiśmy się, czy monotonny łomot zwiastuje nadchodzące stado mamutów, kombinowaliśmy czy uderzenie krzemieniem o kamień rzeczywiście znowu wywoła płomień. Docierał do nas prosty informacyjny przekaz. Przekaz ten dało się ogarnąć zmysłami.

Dzisiaj czytamy o ludziach, ogłaszających mailową upadłość. Kasują skrzynkę pełną nieprzeczytanych maili, proszą o ponowne przesłanie najważniejszych. A spowodowane to jest nadmiarem informacji. Nadal jesteśmy ludźmi pierwotnymi. Potrafimy klasyfikować otrzymywaną przez nasze zmysły informację jedynie do pewnego poziomu, do pewnej ilości. A potem nasze zmysły zostają ogłuszone przez nadmiar informacji. Przestajemy ją rozumieć, klasyfikować, wybierać te rzeczywiście dla nas ważne. Może po prostu wpadamy w panikę? Może jest to to samo uczucie, które ogarniało naszych przodków, kiedy z tyłu zbliżała się pantera, nad głową grzmiała burza, musieliśmy podejmować decyzję, czy uciekamy, czy się bronimy. Nadmiar informacji.

Człowiek może ogarnąć wiele, ale nie wiem czy wszystko. Może teraz dotykamy innego problemu. Musimy nauczyć się bardziej dokładnie klasyfikować. Odrzucać to, co nieważne. To co mniej ważne. To co nie jest najważniejsze. Może to kolejny etap ewolucji i adaptacji? Teraz znowu ci, którzy szybciej i sprawniej zarządzają informacją, ci którzy mają mniej nieprzeczytanych maili, ci właśnie są przewodnikami stada. To Ci zastąpią najsilniejszych i najszybszych, którzy do tej pory przewodzili innym. To oni do tej pory mieli porządek w swoich domach, myślach, planach. Oni do tej pory szybko atakowali i podejmowali decyzje o obronie. Teraz mają porządek na twardych dyskach, nie cierpią na brak wolnego miejsca, nie przechowują starych dokumentów, historycznych wersji plików, które obecnie do niczego się nie przydadzą. Szybko podejmują decyzje o odrzuceniu zbędnych informacji, o usunięciu starych i niepotrzebnych. To nowi e-przywódcy, którzy poprowadzą nowe informacyjne społeczeństwo poprzez informacyjną dżunglę.

Chyba że nie jesteśmy gotowi na tą ewolucję-rewolucję. Chyba że obecny stan jest tylko chwilowy, bo nastąpi przeciążenie. Ludzie nie wytrzymają natłoku informacji, pędu obecnego życia. Wrócimy do jakiegoś wcześniejszego etapu. Może do średniowiecza? Może do jaskiń? Może życie zgodne z naturą jest też zgodne z naszą naturą? Owoce z drzewa, własny sad, polowanie na dzikie zwierzęta. Tylko czy nie jest nas teraz za dużo na takie życie? Natura potrafi się sama regulować. Mam nadzieję, że miała w planach to, co mamy obecnie i jest przygotowana na regulowanie świata informacji.

niedziela, 17 grudnia 2006

Kup pan cegłę, bo smaczna

Oglądamy telewizję. Od rana zaczyna się reklamami, które atakują coraz bardziej. W zasadzie czasem zastanawiam się, czy czas reklamowy ostatnio nie przekracza granic rozsądku, bo dobry smak już dawno został przekroczony. Mam wrażenie, że czas trwania reklam przewyższa czas trwania każdego programu - czy to filmu, czy to programu dziecięcego. Choć my telewizję oglądamy od wielkiego dzwonu, to już nie raz zdarzyło nam się zapomnieć dokończyć oglądanie filmu, bo popularna telewizja ze słoneczkiem w logo puściła kilkunastuminutwy blok reklamowy tuż przed ostatnią akcją. Nie jesteśmy aż tak przywiązani do tych filmów, żeby na nie czekać, pozostaje jedynie niesmak i niechęć do włączania tego programu, bo wiadomo, że filmu nie obejrzymy.
Świadomi dorosli jeszcze sobie z tym reklamowym atakiem jakoś poradzą, ale gorzej jest z dziećmi i ludźmi podatnymi. Kiedy podczas dzisiejszego poranka po raz chyba piętnasty usłyszałem o hicie tego sezonu - laleczce, której się wtyka mikrofon, żeby nagrywać karaoke, stwierdziłem, że musi się wyjątkowo nie sprzedawać, jeśli dystrybutor zakupił taką ilość reklam. Ja to wiem, ale dzieci, dziadkowie, większość ludzi pomyśli, że to doskonały pomysł na świąteczny prezent dla dziecka, jeśli tak dużo o niej słychać. No i wyczyszczą magazyny z produktu, który w normalnych, niepromowanych warunkach nie miałby szansy się sprzedać. Bo przecież większość naszych superinterakrywnych samobawiących się zabawek leży w kącie, poupychana w pudłach zabija czas tym co potrafią robić - chodzeniem, mówieniem do siebie, czesaniem loków w prawo, czy inną wymuszoną zabawą. Dzieci są kreatywne, więc zabijanie w nich kreatywności za pomocą zabawki, która umie się bawić tylko w jedną zabawę, jest jakimś nadużyciem wychowawczym.
Najfajniejsze zabawki Pauliny, które zajęły ją na długi czas, to zabawki kreatywne. Zwykła lalka, czy pluszowy renifer potrafią latać czy nawet grać w warcaby. Papier, nożyczki i pisak, które w małych rączkach przerodziły się w przenośne biuro: notebook z myszką, dodatkową klawiaturą i wieszanym na ścianie ekranem oraz dodatkowym zestawem kilkunastu gier, komórkę, palmtop i kilka innych akcesoriów, których już nie pomnę. Kawałek sznurka, który potrafi robić wszystko. W zasadzie znowu wydaje mi się, że dzieci też się nie zmieniły przez ostatnie tysiące lat, zatem jako dorośli nie musimy im zapewniać rozrywek w naszym stylu. To mnie jest potrzebna nowa komórka z organizerem, która ma być ładna, pamiętać o ważnych datach i spotkaniach, pokazywać drogę w trasie, pozwolić obejrzeć film i posłuchać muzyki. Bo ja oprócz radości z posiadania nowego gadżedu użyję tego do pracy. To ma usprawniać i przyspieszać moją pracę, a nie rozbudowywać kreatywność. Pozwólmy dzieciom myśleć. Papier, nożyczki, kredki, klocki, kamienie... jest tyle pięknych zabawek, które nie zestarzały się przez ostatnie kilka tysięcy lat. Czemu miałyby się zestarzeć właśnie w tym krótkim okresie początku trzeciego tysiąclecia ery Chrystusowej?

Telewizja budzi we mnie jeszcze jedno odczucie. Poczucie straconego czasu. To przecież jest czas, kiedy my dorośli także możemy wyzwalać swoją kreatywność. Wyzwalamy ją robiąc coś dla siebie, myśląc, nie myśląc, ucząc się, czy tworząc coś ciekawego. A oglądanie kilkudziesięciu minut reklam, w większości powtarzających się w jednym bloku, to przecież nie sprzyja kreatywności. Zatem wiem, że telewizja nie jest dla mnie. Wolę kupić film, który będę chciał obejrzeć, wybrać moment na jego obejrzenie - np. w czasie prasowania, czy kiedy jestem zbyt zmęczony, żeby myśleć o czymś kreatywnym. To lepsza inwestycja we własny rozwój, niż klikanie po kilku, czy co gorsza kilkuset programach, żeby znaleźć cokolwiek ciekawego do obejrzenia. Lepiej zapłacić za ten czas niż marnować czas lepszy, który ma dla mnie o wiele większą wartość. Zatem czekam na internetowe wypożyczalnie, od wczoraj jestem fanem ITVP, gdzie mogę obejrzeć programy dla dzieci, przyrodnicze, edukacyjne, kulinarne, czy też wiele innych. Ale oglądam je wtedy, kiedy chcę. Przewijam, przyspieszam, rezygnuję, zmieniam, kiedy mnie nudzą. To ja decyduję o tym, jak spędzam swój czas, a nie jest mi to narzucane z zewnątrz. A kiedy nie chcę oglądać, bo mam o wiele lepsze zajęcia - choćby rozmowa z Anią, spotkanie z przyjaciółmi, pisanie bloga - włączam radio PolskaStacja.pl (niestety na razie nie udało mi się uruchomić jej pod linuksem), wybieram program dostosowany do nastroju i wiem, że nie będzie mi przeszkadzał powtarzającymi się wiadomościami z polityki, gadaniem o niczym i zalewem pesymizmu. A za pomocą KalendarzaXP mogę skorzystać z gotowego agregatu międzynarodowych stacji radiowych i dla rozweselenia puścić Salsę z sky.fm, albo dla poćwiczenia angielskiego posłuchać najnowszych wiadomości z Australii na ABC News. Zatem lepszą inwestycją będzie nowy, duży monitor, niż telewizor.

Kolejnym krokiem milowym w kierunku uwolnienia mojego czasu i przekazania zarządzania nim z powrotem w moje ręce są opisywane już przeze mnie podcasty. Słucham tego, co lubię, czego chcę słuchać i co mnie interesuję. A co najważniejsze, słucham wtedy, kiedy chcę! Idąc z psem, biegając, ćwicząc, myjąc naczynia, jadąc na rowerze (nie polecam, bo to bardzo niebezpieczne!). A dla prawdziwych twardzieli są nawet wodoodporne odtwarzacze do basenu. A podcasty można znaleźć wszędzie i we wszystkich językach. Tematyka jest szeroka, więc myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. A jeśli nie znajdzie, to zawsze można samemu taki podcast nagrać i wystawić. Niech inni korzystają!

środa, 13 grudnia 2006

Atak informacji

Zatem po prawie roku kontynuuję myśl, rozpoczętą w artykule Może informacji.
W ciągu tego czasu wiele się zmieniło. W zasadzie informacji przybyło tak że coraz więcej ludzi nie jest w stanie nie tylko jej ogarnąć, ale nawet przefiltrować. Obawiam się, że w tym nadmiarze wkrótce poruszać się będą tylko nieliczni. Wyszukiwarki już nie radzą sobie z odnalezieniem poszukiwanej informacji. Dobre do tej pory algorytmy wyszukiwania i pozycjonowania informacji stają się bezużyteczne. Google pewno już od dawna pracuje nad nowym silnikiem wyszukiwania, bo obecny przestaje się sprawdzać. Zwykle przeglądamy kilka pierwszych linków, a coraz częściej te są zupełnie nie związane z tematem zainteresowań. Ale pojawiają się pierwsze, bo dobrze zostały przez kogoś zaindeksowane i są wyjątkowo popularne. A tą popularność napędza im właśnie wyszukiwarka. Zatem nasz pomysł sprzed kilku lat, żeby oferować płatne usługi wyszukiwania informacji w Internecie, może mieć teraz szanse powodzenia. Dopóki zawodowi szukacze nie zginą w gąszczu informacji-śmieci.

Informacje-śmieci produkowane są przez wszystkich. Bo teraz każdy ma dostęp do publikowania, każdy może pisać i co gorsza, każdy może to czytać. Z jednej strony dziennikarstwo obywatelskie, gdzie każdy może napisać artykuł, który będzie opublikowany i promowany, z drugiej strony będą się pojawiać sprawy o obrazę, zniesławienie, pomówienie, jak ostatnio dziewczyny z Libiąża. Napisała kilka słów komentarza na temat nowego burmistrza - może pijana była, może ją nerwy poniosły. A Internet jest pamiętliwy i ogólnie dostępny. Słowa można puszczać na wiatr, ale słowo zapisane w Internecie zostaje. I potem "czynny żal" nie pomoże.

A, co gorsza, ta informacja sama pcha się do naszych umysłów. Ludzie ludziom zgotowali ten los, chciałoby się powiedzieć. Powiadomienia o wiadomościach, kanały RSS, wyskakujące okienka informujące o przychodzących mailach, wszechobecne komórki, które tak trudno wyłączyć "bo może ktoś chcieć zadzwonić". Stres związany z nieodebranym połączeniem, kiedy numer się nie identyfikuje. Dawniej informacji trzeba było szukać. Dostawaliśmy tylko tą informację, o którą się postaraliśmy, którą chcieliśmy wyciągnąć. I przecież tak to powinno wyglądać. Nie człowiek jest uzależniony od informacji, ale ona od niego. To my chcemy posiąść tą informację, której szukamy. Pozostała jest nadmiarem. Czy umysł jest chłonny na tyle, żeby ten nadmiar przefiltrować? Przez tysiąclecia wykształciliśmy go w inny sposób, więc upatruję tu duże niebezpieczeństwo. Coraz więcej będzie zmęczonych, którzy zachłyśnięci mnogością informacji będą cierpieli z tego powodu, że nie będą jej mogli w całości przyswoić. A stąd tylko jeden krok do szaleństwa. Przecież od naszych jaskiniowych przodków nie różnimy się tak bardzo.

sobota, 2 grudnia 2006

Okradający i okradani

Ostatnio miałem sporo okazji do przemyśleń na temat ograniczeń wynikających z nas. Zatem dla oderwania zupełnie inny temat.

Po wypuszczeniu na rynek Microsoftowego Zune ponownie rozgorzała dyskusja na temat piractwa muzycznego, łamania praw twórców, okradania przez słuchaczy wytwórni muzycznych i inne frazesy, które mają na celu wyciągnąć z naszych kieszeni jeszcze więcej pieniędzy. Microsoft ponoć płaci wytwórniom tantiemy od każdego sprzedanego Zune. Na szczęście produkt jest ponoć niekonkurencyjny i do tego wszyscy boją się, że MS zrobi w następnych wersjach to, co z PlaysForSure - nagle okaże się, że obecny system zabezpieczeń nie jest już wspierany i użytkownicy pozostaną z bezużyteczną skrzynką, którą będą mogli odłożyć na półkę obok Atari i ZX Spectrum i kupić sobie nowy odtwarzacz.
Wytwórnie natychmiast zwietrzyły biznes i chcą opodatkować iPody. Ciekawe czy Apple się ugnie. Myślę, że to będzie już ostatnim ustankcjonowaniem legalności dzielenia się muzyką i jej darmowego pobierania z Internetu. Przecież płacimy wytwórniom licencje za muzykę kupując czyste płyty, nagrywarki CD i DVD, teraz jeszcze odtwarzacze MP3. Zatem kupujemy muzykę, którą ewentualnie będziemy potem ściągać i nagrywać. Ja sam kupiłem kilka nagrywarek, nagrałem już dużo płyt z backupami i naszymi zdjęciami. Myślę, że do kieszeni wytwórni spłynęło z mojego portfela bardzo dużo pieniędzy. Kupiłem muzykę, której jeszcze nie otrzymałem. Ot, taki pre-paid. Zatem kupowanie teraz płyt CD, które stoją na szafce, kurzą się, bo używam ich tylko raz - aby zrzucić na MP3 i mieć możliwość wgrywania do mojego ślicznego Sony - mija się z celem. Jeszcze raz zapłacę wytwórniom, choć do tej pory awansem już im tyle zapłaciłem. Ciekawe kiedy ktoś zwróci uwagę na ten ciekawy przypadek. Chyba w żadnym sklepie nie każą nam płacić dwa razy za produkt. Kiedy wykładam pieniądze, staję się przecież jego właścicielem. Zatem w erze odtwarzaczy MP3 i wliczaniu licencji w nośniki i nagrywarki pobieranie pieniędzy za płyty CD czy za ściągane z sieci utwory jest grabieżą podobną do tej, jaką stosowali zbójcy w średniowieczu, kiedy napadali na kupców, którzy wyjeżdżali z miasta z zakupami. Na pewno były to zorganizowane szajki, bo "odzyskany" towar trzeba było ponownie sprzedać, żeby mieć zysk. Teraz jest im łatwiej, bo wszyscy potulnie godzą się płacić za towar awansem.

Inną sprawą są organizacje typu RIAA, które wspierają wytwórnie w wyłapywaniu ludzi słuchających muzyki, każąc płacić za towar po raz trzeci - i to wielokrotność jego wartości. Ostatnio w Australii sąd zaczął zastanawiać się, czy koszty (bodaj $770) za utwór, podawane przez wytwórnie w sprawach o piractwo, nie są nieco zawyżone, jeśli te same wytwórnie sprzedają utwory w oficjalnych sklepach po 99 centów (w cenie jest już marża sklepu!). Sytuacja jest tu jeszcze bardziej paranoidalna niż w przypadku piractwa oprogramowania. Tam przynajmniej producenci naiwnie kalkulują sobie, że każdy, kto posiada nielegalną kopię programu, kupiłby go, gdyby musiał. Ja sądzę, że jest to z ich strony albo wielka naiwność, albo przebiegłość w przekonywaniu naiwnych sędziów i policjantów. Myślę, że gdyby nie było piractwa, gdyby nie dało się skopiować programu, udostępnić, czy sprzedać kodu aktywacyjnego, rynek oprogramowania rozwijałby się zupełnie inaczej. Ceny za programy byłyby o wiele niższe, bo działałaby konkurencja. Rynek wolnego oprogramowania święciłby triumfy, a potęgi typu MS czy Adobe byłyby niszowymi producentami programów dla firm, bo nikt by ich nie znał. Zresztą jestem przekonany, że te firmy same wypuszczają pirackie klucze, bo dzięki temu przyzwyczajają ludzi do korzystania z ich oprogramowania, wciągając tym samym produkty na oficjalny rynek.
Zauważyłem z drugiej strony, że Adobe zmienia chyba politykę sprzedaży swoich produktów. Zauważyli zdaje się to, że więcej można sprzedać po niskich cenach. A w przypadku oprogramowania, gdzie koszt wytworzenia licencji jest jednorazowy, działa to świetnie. Początkowa inwestycja jest jednorazowa, a potem już tylko zbieramy profity. Oczywiście można zadowolić się jednym klientem, który pokryje nam pełny koszt wytworzenia produktu. Ale po co? Taki klient łatwo odejdzie do konkurencji przy następnym zakupie. A jeśli będziemy mieli sto tysięcy małych klientów, to nawet dwudziestoprocentowa retencja pozwoli pokryć koszt produktu. Oprogramowanie to nie ser, gdzie na każdy kilogram musimy mieć dwa litry mleka i jeszcze panią czy maszynę do jego ubijania.
Zatem Adobe! Jeśli tylko nie wystarczy mi darmowy IfranView i Picasa, to zrobię u Was zakupy Photoshop Elements. Żeby tylko polska cena nie była wyższa niż amerykańska czy australijska. Przecież dla nas wydatek $150 jest relatywnie większy niż wydatek $120 dla Amerykanina.

A wracając do piratów, aby zakończyć zabawnym akcentem. Ponoć Sony opracowało technologię bezprzewodowego przesyłania sygnałów przez ciało człowieka. Za pomocą opaski można wysyłać muzykę z odtwarzacza do bezprzewodowych słuchawek. Sygnał przesyłany jest za pomocą mikroprądów rzędu właśnie mikroamperów. Można wykorzystać tą technologię do zwalczania piratów. Wystarczy nagrać i wpuścić do pirackich sieci utwór, który będzie porażał prądem i zabijał niepokornych, którzy nie chcą płacić drugi raz za to, co już kupili. Po kilku spektakularnie nagłośnionych śmierciach wszyscy popędzą do sklepów, żeby kupić bezużyteczne płyty CD i ozdobić nimi półki. A i tak okaże się, że kupili płytę z EMI Music, która nie udostępnia podstawowego prawa do jednorazowego skopiowania własnego nośnika - ani na drugą płytę, ani do MP3.

Ograniczenia nieograniczone

Nadia nie może jeść wielu rzeczy. W zasadzie bardzo wielu. Tak naprawdę w chwili obecnej łatwiej stwierdzić co może jeść, bo jest to tylko kilka produktów. Galaktozemia uświadamia nam, że w dzisiejszym świecie trudno się żyje, kiedy ograniczenia dotyczą tak ważnej sfery jak jedzenie. Musimy poszukiwać nowych smaków, nowych składów potraw. Trzeba uważać na konserwanty, wyeliminować owoce, wszystko, co ma jakikolwiek związek z mlekiem. Chleb pieczemy własny, wczoraj upiekłem bezpieczne ciasto drożdżowe. Ania próbuje piec słodkie placuszki ze szpinakiem, które wyglądają nieco dziwnie, ale za to smakują całej rodzinie. Zupełnie niechcący przełamujemy kowenanse, bo zależy nam na tym, żeby naszej całej rodzinie żyło się dobrze i spokojnie. Ciasto z cukinią nie podeszło nikomu, ale inne potrawy są udane. Tylko pytanie, czy nasz świat będzie się teraz kręcił wokół diety i jedzenia? A może po prostu się przestawimy na inny styl życia i będzie nam się znowu żyło dobrze, ale zwyczajnie inaczej niż do tej pory. Przecież te nowe smaki z reguły są przynajmniej tak samo dobre jak dotychczasowe, choć nieco inne. Z reguły jednak są one nawet lepsze. Mięso bez polepszaczy, ale z samą solą, smakuje świetnie. Sos bez kostek przyprawowych, ale z prawdziwym czosnkiem, smakuje wyśmienicie. Ciasto drożdżowe zrobione wyłącznie na wodzie i oliwie zostało zaakceptowane nawet przez Paulinę, która stwierdziła, że jest "nawet bardzo dobre".
Patrzę na Nadię, która wygląda na dziecko szczęśliwe i radosne. Lubi się bawić, wymyślać zabawy, przytula się i figluje rano w łóżku. Otwiera szufladę, żeby zjeść sobie swój ulubiony ryżowy chlebek, albo prosi o Isomil. Nie wygląda na osobę ograniczoną. Nie wygląda na kogoś, kogo ograniczenia dotykają. Ona ma po prostu inny zestaw ograniczeń niż większość obecnie żyjących ludzi. A my wchodzimy trochę w jej świat i akceptujemy te ograniczenia, jak każdy kto wchodzi w środowisko, musi zaakceptować ograniczenia w nim ustalone. A może to nie ograniczenia, ale po prostu zasady? Przecież Dziesięć Przykazań nie zostało wymyślone ot tak. Te dziesięć podstawowych zasad pozwalało przetrwać cywilizacji. To zasady ogólne, tak ogólne, że wspomagają każdą sferę życia. Zasady z życia społecznego: nie wolno zabijać bez powodu, okradanie innych odbija się niekorzystnie na wzajemnych stosunkach, a cudzą żonę warto uszanować, bo możemy poczuć się źle, kiedy ktoś inny zapragnie cudzołożyć z naszą. Zasady duchowe, które pozwalają mieć wiarę w siebie i świat w trudnych chwilach - wiara i zaufanie w jednego, niezmiennego Boga, odpoczynek, chwila zadumy i zastanowienia nad sobą, swoim życiem i postępowaniem w dzień święty... To ograniczenia, które są zasadami. Zasadami pozwalającymi przeżyć w grupie. Zasadami uniwersalnymi, bo każda religia, każde prawo zawiera je w jakiejś formie i postaci.

Zatem są pewne rzeczy niezmienne, których nie można modyfikować, żyjąc w współczesnym społeczeństwie. Są też rzeczy, których zmiana pozwala inaczej spojrzeć na świat, na swoje dotychczasowe życie. Zmiany będące katalizatorem ewolucji człowieka. Zarówno przez duże jak i małe "C". Zarówno w naszym mikroświecie domowego ogniska, czy indywidualnego umysłu, jak i w makroświecie społeczności, społeczeństwa czy świata. Takie zmiany pozwalają na zatrzymanie się nad przeszłością, jej weryfikację i poszukanie nowej drogi życia. Czasem tylko rozpoczęcie nowego etapu. Zatem zastanawiam się, czy to co robię obecnie, jest dobre, czy można zrobić coś lepiej, inaczej i gdzie indziej...
Dziękuję Nadiu :-)

sobota, 11 listopada 2006

Nieograniczenia

Zastanawiam się często nad istotą ograniczeń. Mamy wiele powodów do zastanowienia. Choroby, które są wśród nas, czy presja stanowiska, wszystko jest powodem ograniczeń. Także czas nas ogranicza. Nie możemy zrobić tego, zjeść tamtego, powiedzieć owego... A najgorsze jest to, że nie możemy czegoś zrobić. Ograniczenia są wśród nas, wokół nas i w nas. Nasuwa mi się pytanie, które ograniczenia są gorsze, które dotkliwe, a które nie są ograniczeniami innymi niż psychiki. Ograniczenia to zaprzeczenie wolności. Ale czy na pewno? Czy człowiek ograniczony nie jest wolny? Czy ograniczenia ograniczają naszą wolność? Czy nie możemy być wolni, mając ograniczenia? Dzisiaj znowu okazało się, że Nadia jest jeszcze bardziej ograniczona, bo jeszcze mniej może jeść. Nawet owoce są dla niej zagrożeniem. Tylko czy jej poczucie bycia szczęśliwą zostało w jakiś sposób ograniczone? Bawi się tak samo, robi żarty, dowcipkuje. O drugiej w nocy przychodzi z flaszeczką na wymianę. Dostaje pełną, i kiedy mówię "Idź spać", posłusznie maszeruje do łóżka. A jutro nowy, pełen atrakcji i zabawy dzień. Czy to jest ograniczenie?
Ograniczenia są chyba tylko w naszej psychice. A szczególnie w psychice innych. Bo inni chcieliby widzieć nasz świat po swojemu. On nie pije alkoholu, więc jest ograniczony. Ona nie używa kosmetyków, więc jest ograniczona. Nadia nie toleruje laktozy (wykluczamy mleko, owoce, koserwanty i dodatki), więc jest ograniczona. BZDURA! Ograniczenia są w tych, którzy patrzą w taki sposób na innych. Przecież życie nie kończy się na serze, tylko może właśnie na nim zaczyna, albo wręcz potyka o niego. Czasem zrobienie czegoś w inny sposób otwiera nowe horyzonty. Dla mnie każda zmiana, każda możliwość popatrzenia na życie z innej perspektywy była do tej pory bardzo rozwojowa. Zatem popatrzmy na świat oczami innych. Może mieć przecież inny kolor, ale nie inny kształt. Bo żyjemy na tym samym świecie.

Ograniczenia są niby zaprzeczeniem demokracji i wolności. Ale gdyby nie te ograniczenia, to ludzkość dawno uległaby samozagładzie. Bo człowiek często stara się wystąpić przeciw swoim ograniczeniom. Nie wierzy w nie i ryzykuje życie. Czasem jest to przyczyna ewolucji i postępu, ale częściej chyba przyczyna zagłady jednostki.

Dla ewolucji jednostki się nie liczą. Są tylko cegiełkami, które tworzą budowlę przyszłości. Warto zaeksperymentować, wymieniając jakąś cegiełkę na bardziej nowatorską. Jeśli się sprawdzi ta nowość, to super. A jeśli nie, to wyrzucimy, zastosujemy stare, sprawdzone, a potem wymyślimy coś jeszcze nowszego. Postęp nie mierzy strat, ale zyski. Ale ja patrzę ze swojego egoistycznego punktu widzenia. Żeby moja rodzina przeżyła, radośnie, szczęśliwie, to życie które nam dano. Żebyśmy byli szczęśliwi. Niekoniecznie wolni. Bo wolność nie jest równa szczęściu. Można być szczęśliwym, choć nie wolnym. W to wierzę. Bo w to, że można być nieszczęśliwym, bo niewolnym, nie trzeba wierzyć - na to mamy za wiele przykładów. Na to, że można być wolnym i nieszczęśliwym wciąż mamy przykłady w naszym polskim społeczeństwie. Bo Polacy celują w byciu nieszczęśliwymi. Zawsze znajdzie się tu powód do narzekań. Rzadko znajdzie się powód do refleksji, że inni mogą mieć gorzej, i raczej powinniśmy im pomóc i wspierać naszą radością i siłą.

Zatem znowu dochodzę do mojego ulubionego łacińskiego Carpe Noctem.

czwartek, 9 listopada 2006

Myślenie ma przyszłość???

Pytanie z tematu może się komuś wydać kontrowersyjne. A przecież cały dzisiejszy świat zmierza ku temu, żebyśmy nie musieli myśleć. Nie chcemy myśleć. Staramy się unikać tego wysiłku umysłowego. Kiedy dawniej mówiłem, że nie lubię szarad i rozrywek umysłowych, bo trzeba przy nich myśleć, a ja bardzo nie lubię myśleć, inni śmiali się ze mnie. Uważali przecież, że jestem człowiekiem myślącym. Że myślenie, rozwiązywanie problemów, podejmowanie decyzji jest dla mnie czymś naturalnymi i oczywistym. Ale przecież (co już kiedyś rozważałem w tym miejscu w artykule "Spokoj neandertalczyka"), w obecnych czasach człowiek podejmuje tak wiele decyzji, że czasem potrzebujemy od tego wytchnienia.
Dzisiaj zobaczyłem na biurku Darka książkę pod znamiennym i intrygującym tytułem. Na okładce swieciły na czerwono wielkie litery składające się w błaganie "Nie każ mi myśleć". Tak, była to książka dla projektantów aplikacji na temat projektowania interfejsu użytkownika. Sam wolę używać programów, które nie wymagają ode mnie wielkiego wysiłku umysłowego, choć zaczynałem od monitora mono z promptem C:/> albo białego ekranu z napisem SINCLAIR
Jakimż znamiennym potwierdzeniem jest dla mnie lektura dzisiejszego wpisu Joela: ""Every time you provide an option, you're asking the user to make a decision. That means they will have to think about something and decide about it." Users don't want to decide if the WiFi network should use WEP or WPA. They do want to decide whether to listen to the Big Mountain version of Baby, I Love Your Way or the Peter Frampton version.". Tak - nawet Joel, komputerowy geek, który pracował przy tworzeniu Excela, nie chce myśleć i decydować, jeśli nie jest to konieczne. Po co zaprzątać sobie głowę dodatkowymi decyzjami, kiedy w każdym dniu mamy do podjęcia ich aż tyle? Zatem nie zastanawiajmy się za bardzo nad rzeczami trudnymi i prostymi. Zastanawiajmy się tylko nad rzeczami ważnymi. Rzeczywiście ważnymi. Wydaje mi się że zawsze najbardziej cieszę się z decyzji podjętych spontanicznie. Długotrwałe rozważanie nad marką nowego auta, kolorem tapicerki, rodzajem silnika, tym czy kupić jednak składane lusterka, czy może nie, powoduje tylko że potem żałujemy, że czegoś nie zrobiliśmy, mimo tego, że długo się nad tym zastanawialiśmy. Kiedy odrzucam jedną z opcji na szybko, to potem sam znajduję dla siebie usprawiedliwienie - nie myślałem przecież zbyt długo, więc tak wyszło. No i dzięki temu jestem bardziej szczęśliwy, niż gdybym tą sportową kierownicę odrzucił po długim namyśle i rozważeniu setki "za" i "przeciw".
A zatem podsumowując jak zwykle: Carpe noctem!

środa, 8 listopada 2006

Czego się Jaś nie nauczy....

... to nadgoni w dorosłym życiu. Oczywiście, jeśli będzie miał świadomość tego, że człowiek uczy się całe życie a nie tylko w średniej szkole. Wiele osób zakłada, że podstawówka to zabawa, średnia szkoła to czas nauki i pracy, potem studia to czas imprezowania, a w pracy trzeba swoje odbębnić, wypłatę odebrać i usiąść przed telewizorem, oglądając kolejny film z wypożyczalni.

Zżymam się czasem, że nie mogę zapamiętać wszystkich szczegółów po jednokrotnym przeczytaniu tekstu. Że trochę wysiłku trzeba włożyć w zapamiętanie, przeanalizowanie faktów, wyciągnięcie wniosków. Przecież wydaje się, że niektórzy w lot łapią fakty, pamiętają każdy szczegół, wyciągają jedynie słuszne wnioski. Ale to chyba nie jest tak proste, jak się z zewnątrz wydaje. Ci, którzy są tak sprawni, ćwiczą umysł cały czas. Ciągle doskonalą swoje umiejętności uczenia, pojmowania, analizy rzeczywistości. Przecież kiedyś w szkole byli lepsi i gorsi. Ci, którym nauka przychodziła bez trudu, albo z niewielkim wysiłkiem. Oni wtedy, tak samo jak teraz doskonalili swój umysł. Właśnie po to, żeby być tymi lepszymi, żeby bez wysiłku ogarniać rzeczywistość.

A zatem... w podstawowej, czy średniej szkole miałem ciągłe problemy z zapamiętaniem regułek z polskiego, prawych dopływów Wisły, faktów historycznych czy części ciała. A teraz, poprzez ciągłe uczenie, rozwijanie tych umiejętności myślenia, potrafię zrobić więcej niż wtedy. Nie muszę przecież wymieniać po kolei dat panowania królów polskich, ale wiele ważniejszych i bardziej życiowych faktów. I dzieje się to całkiem naturalnie.

Czyli wniosek jest prosty - nawet najbardziej nieporadny Jaś, który rozpocznie pracę nad sobą w wieku młodym, starszym, czy całkiem starym, potrafi się jeszcze wiele nauczyć. I porównując potem siebie z dawnych lat z obecnym sobą, cieszyć się postępami. A w tym celu warto wzorować się na najlepszych. Tych, których możemy podziwiać za umysł bardziej otwarty elastyczny niż nasz. Bo mimo tego, że Sztaudynger już kiedyś powiedział, że "Świat równa do gówna", to my raczej celujmy w górę! Sky is the limit!


Carpe noctem

sobota, 21 października 2006

Szok kulturowy

Ozi uświadomili mi jedną rzecz. Znajomi, którzy przeprowadzili się do innego kraju, ostrzegają że człowiek przez długi czas przeżywa jeszcze szok kulturowy. Czuje jakby nie pasował do tego świata, jakby nie mógł wpasować się w środowisko. Pewno tak jest. To oczywiste, że tak jest - każdy ma jakieś swoje nawyki, przyzwyczajenia, poczucie wpasowania w otaczający świat. Jak puzzle. Pasują tylko w jedno miejsce. Może bardziej jak klocki lego - w niektóre miejsca nie pasują, albo po złożeniu wyglądają dziwnie. Tak więc nasi przyjaciele Ozi uświadomili mi jedną rzecz - w tym kraju codziennie przeżywam szok kulturowy. Kiedy ludzie patrzą na mnie dziwnie, gdy nie przechodzę przez trawnik, ale obchodzę go chodnikiem, kiedy niosę papierek, żeby wyrzucić go do kosza. Kiedy uśmiecham się do innych na ulicy, albo jestem miły dla sprzedawczyni. Albo odwrotnie - czasem chciałbym zrobić coś normalnie, spokojnie, ale tutaj trzeba krzyczeć, walczyć. Program sobie można ukraść, cukierka w sklepie tak samo. A firma - ona mnie ciągle okrada, bo daje mi za małą pensję. Zatem ja też mogę sobie odbić. Wyjść wcześniej, zabrać papier do domu, poleniuchować. Czy my Polacy mamy taką naturę? Tak nas nauczyli, to dostajemy w spadku po rodzicach i przenosimy na nasze dzieci.
Dzieci też można różnie wychowywać. I to też będzie dla mnie fragmentem mojego szoku kulturowego. Można nawrzeszczeć na zmęczone czekaniem dzieciaki. Kiedy się postraszy wyrwaniem zęba, to na pewno będą spokojniejsze w poczekalni u dentysty. Bo przecież one nie mogą być zmęczone i znużone. Mają słuchać rodziców. Zawsze i wszędzie. A za własne spóźnienie do dentysty można mieć pretensje właśnie do niego i do następnych czekających pacjentów. Bo to przecież nie moja wina, że przyjechałem godzinę później - korki były. A inni? Inni mają to zrozumieć i poczekać.
A o komisji Nadii opowiem następnym razem. Bo to szok kulturowy, który tylko rodowici Polacy pomogli mi zrozumieć. I temat na spory artykuł.

Zatem wracając do szoku kulturowego. Mam wrażenie że dopiero TAM nasz szok kulturowy minie.

piątek, 20 października 2006

Okienka johari

Ostatnio mieliśmy wykład o stylach zarządzania. Między innymi pojawił się temat modelowania osobowości i postawy człowieka wobec siebie i innych. Okno johari. (albo z polskiej wikipedii inne tłumaczenie). Ciekawa teoria wymyślona w latach pięćdziesiątych poprzedniego stulecia przez dwóch amerykańskich naukowców. Joseph Luft i Harrington Ingham stworzyli teorię okna, w którym widać osobowość człowieka. Scena i kulisy, fasada i białe plamy. Widzimy siebie, inni widzą nas. Pokazujemy siebie i mamy coś nieodkrytego. Proste zasady. Dzięki nim można poznać siebie lepiej. Można się zastanowić nad tym, jak chcemy być widziani przez innych, czego nie chcemy ujawniać, a co odkrywa się bez naszej wiedzy. Czy jestem lubiany, czy inni odbierają mnie jako pewnego siebie albo nieśmiałego? Czy dobrze ukrywam swoje słabości, czy stają się one moją fasadą, bo o nich nie wiem. Czy jestem roźluźniony i wesoły, czy spięty i zamknięty w sobie. Okno, które pozwala odkryć nasze zdolności interpersonalne, sterować relacjami z innymi.
Nasunęło mi się przy tym jeszcze jedno spostrzeżenie. Nie mamy jednego okna johari. Naprawdę mamy ich wiele. Bo spotykamy się z różnymi ludźmi, przed jednymi chcemy więcej ujawniać, przed innymi mniej. Co nam z tego wychodzi? Nie zawsze to, czego byśmy oczekiwali. Bo na nasze okno nakłada się jeszcze jeden nieprzewidziany czynnik. Jedni ludzie lepiej obserwują, inni trochę gorzej. Jest czynnik empatii - czegoś nie do końca odkrytego, co pozwala niektórym ludziom wyciągnąć więcej z kulis innych.
Zrozumienie tej teorii powinno pozwalić na lepsze zarządzanie naszymi stosunkami z innymi. Może nawet nie trzeba od razu robić testu. Tylko czasem można się zastanowić czy nie ukrywamy za wiele za kulisami... Albo co będzie jeśli test ujawni nam naszą fasadę - czy będziemy dzięki temu bogatsi, czy sztuczni? Czy skorygujemy złe nawyki, albo stracimy to, co przyciąga do nas ludzi.

niedziela, 15 października 2006

Ozi w aak

Właśnie poszli spać, żeby wyspać się przed kolejnym fantastycznym i ciekawym dniem. My jeszcze rozmawiamy, poruszeni spotkaniem. A kto? Ozi, czyli Ausies, czyli Australijczycy. Prawdziwi, z krwi i kości i na emeryturze. Gra i Fay, emerytowani nauczyciele z Australii. Graham opisuje wyprawę na swoim blogu. Pojechali na dziesięciomiesięczną podróż dookoła świata. Wzięli swój tandem, walizki i prosto z Paryża, przez Danię, Czechy i inne kraje dojechali do nas. Wcześniej zwiedzili wiele innych miejsc. Zwiedzą jeszcze następne, bo wyprawa kończy się dopiero w grudniu (tak żeby spokojnie wrócić w lecie do domu). Różnica pokoleń między nami jest jakaś taka niewyraźna. Możemy porozmawiać o gpsach, plan wyprawy zrobił na swoim Tungstenie TE. Każdy dzień opisuje w specjalnie na ten cel przygotowanym segregatorze, notując szczegóły dotyczące zużycia paliwa, ceny za litr w walucie lokalnej i AU$, kosztach parkowania czy chleba. Potem i tak część z tego znajdzie się na blogu.
W zasadzie o gpsach nie możemy rozmawiać. Fay zabroniła, bo boi się, że go za wcześnie namówię. A według planów zakupy elektroniki będą robić dopiero w Hongkongu. Ale radzą sobie, drukując mapy z Google Earth, michelin24, map24.com i innych serwisów.
Takie spotkania utwierdzają mnie w przekonaniu, że można żyć tak, jak sobie wyobrażamy nasze życie za kilkanaście-kilkadziesiąt lat. Może też będziemy spędzać Boże Narodzenie w oceanie? Dziewczyny mogą studiować w Peru, czy gdziekolwiek indziej. A do Singapuru czy Hongkongu chętnie pojadę na zakupy. Tylko czy wytrzymam jazdę na rowerze w tej temperaturze...?

niedziela, 8 października 2006

Dwa życia

Chciałbym mieć dwa życia...
Dwa jednoczesne, równoległe...
Tak, aby móc zrobić dwa razy więcej.
Pewno gdybym miał już dwa, to w każdym z nich zamarzyłbym o drugim. Ale na razie ciągle czuję niedosyt, brak, czuję, że coś umyka.
"Lecz zawsze zemści się na Tobie Brak. Bo piętnem globu tego niedostatek" (CKN - cytuję z pamięci)

W jednym życiu ciężko nauczyć się wszystkiego, co powinienem umieć. Trudno zmieścić w pracy, zabawie, nauce, wypoczynku wszystkie rzeczy, które są ciekawe, inspirujące i które pomogłyby się rozwinąć. A przecież mógłbym być menadżerem i rozwijać się w tym kierunku, a równolegle prowadzić serwis komputerowy, robić zdjęcia, grafikę i pewno sprzedawać na Allegro. Mając tylko jedno życie nie mogę doskonalić wszystkich umiejętności, a przez to nigdy nie będę doskonały we wszystich rzeczach, które chciałbym robić dobrze.
Niestety prawda jest taka, że życie składa się z wyborów i kompromisów. Ciągle wybieramy co chcemy robić najlepiej (i to powinna być nasza rodzina i praca) i to co chcemy robić tylko dobrze (tu umieszczam hobby i resztę życiowych zajęć). Jeśli tak ustawię sobie priorytety, to liczę na to, że pod koniec życia będę mógł podsumować swoje działania z zadowoleniem.
Znowu moje rozważania odeszły na wyższy poziom filozofii. A filozofia ma to do siebie, że żywi nie są w stanie stwierdzić, czy filozof ma rację, czy się myli. A nieżywi nie mają już nic do gadania. I dlatego filozofowie uważani są za mądrych ludzi.

czwartek, 5 października 2006

PODłoga, PODwórko - zakazane słowa

Słucham sobie moich ulubionych Netcastów z TWiT i muszę się od razu wytłumaczyć, dlaczego ja też użyłem słowa "NETcast", zamiast dotychczasowego "PODcast". Najnowszy netcast z This Week in Tech pochodzi z konferencji dotyczącej rosnącej popularności netcastów. Tam właśnie oficjalnie zaczęli lansować nową nazwę.
A zatem obiecane wytłumaczenie. Ostatnio słyszałem o procesach, które "popularna firma, bodaj ogrodnicza, bo ich logo przypomina nadgryzione jabłko", zaczęła wytaczać wszystkim, którzy używają przedrostka "pod". Ponoć jest on zastrzeżony dla produktów wyżej wymienionej firmy.
Ostatnimi czasy bardzo modne staje się wzmacnianie słabnącej popularności za pomocą spektakularnych i często bezsensownych procesów sądowych. Nie wiem czy korporacje biorą przykład z polityków, czy politycy z korporacji. W każdym razie wiadomo, że jest to świetna metoda na odzyskanie rozgłosu i reklamę. Cena często jest niższa niż cena potężnej kampanii medialnej, bo liczymy tylko koszt procesu, a media zrobią resztę za darmo i z ochotą. Dlatego właśnie postanowiłem zapisać tą notatkę na swoim blogu. Nie dla Was - potencjalnych czytelników (może kiedyś znajdzie się czytelnik tych tekstów? ;-), ale dla siebie - egoistyczne i sprytne. Takie pro memoriam dla samego siebie. Kiedyś będę czytał swoje wspomnienia, może będę wtedy gasnącą gwiazdą i natrafię na ten wpis. Myślę, że będzie on dla mnie odkryciem i wskazaniem dalszej drogi. A o co się procesować? To już na pewno wymyślę. Jak widać
pomysł może być dowolny, byle tylko chwycił. A media lubią skandale i chętnie je ___chwytują. Tylko co będzie, jeśli ktoś zastrzeże sobie korzystanie z alfabetu? Jak jedna ze znanych także i w Polsce sieci komórkowych zastrzegła kolor pomarańczowy. Czekamy na procesy. Także aak.pl może znaleźć się pod obstrzałem...

niedziela, 1 października 2006

Ciągła nauka

Dawno nie pisałem, bo czas jak zwykle za szybko płynie. Tyle by się chciało zrobić, a jednocześnie tak wiele się dzieje w naszym życiu. Wrzesień był czasem przemyśleń, refleksji nad życiem, decyzjami, sposobem konsumowania tego czasu, który nam czasem przecieka przez palce.
Tak by się chciało robić więcej, umieć więcej, mieć większe możliwości. Ale czasem dotykamy tego szklanego sufitu - naszej granicy niekompetencji. Czasem nie możemy zrobić czegoś dlatego, że jeszcze za mało umiemy. Ale na podstawie ostatnich przemyśleń sądzę, że należy się wtedy uczyć, szkolić, uświadomić sobie braki i starać się je wypełnić wiedzą. Wierzę w to, ale pewno za jakiś czas będę mógł napisać tutaj, czy moja wiara miała uzasadnienie w faktach.

Na razie odkryłem fenomenalną przydatność mojego mp3-playera. Tak wiele czasu tracę, chodząc z psem na spacer. Ten czas można przecież wykorzystać. Skompresować go! Kiedy idziemy, moje uszy są wolne, nie jestem w pięknym lesie, gdzie warto posłuchać szumu drzew. śpiewu ptaków, trzeszczenia kamieni pod stopami. Idę przez osiedle, które przemierzam codziennie przynajmniej dwa razy. To prawie godzina dla mnie zmarnowana (mam nadzieję, że Grafit tego nie przeczyta ;-)
Zatem trzeba ten czas wykorzystać na edukację. Początkowo zacząłem się uczyć niemieckiego. Radiowe kursy z Deutsche Welle dostępne są w mp3 do ściągnięcia i odsłuchania. Przecież aż się prosi, aby je wgrać do playera i przesłuchać kilka razy. Po przesłuchaniu pierwszych dwóch części zacząłem rozumieć niemieckie reklamy. Dzięki prostej treści zaczynam łapać ich kontekst! To chyba niezłe osiągnięcie jak na kilka miesięcy pasywnej nauki. Zabawne jest tylko pożegnanie lektorki, która żegna się słowami "Do usłyszenia za tydzień".
Ale jednak życie to ciągła adaptacja. Zatem zmieniam swój krótkoterminowy cel. Angielski jakoś tak zapyział. Człowiek szybko spoczywa na laurach, kiedy wydaje mu się, że już umie. A przecież brak ciągłego doskonalenia umiejętności powoduje, że cofamy się w rozwoju. A więc - przypadkiem trafiłem na TWiT. Czytając jeden z kolejnych fantastycznych felietonów Joela Spolsky'ego, zostałem przez niego oświecony. Joel krytykował jakiś badziewny telefon, który jako popularny blogger dostał do pozytywnej recenzji. Wspomniał tam, że jadąc do pracy słucha podcastów. Tego samego wieczora z mojego ślicznego Sony wyleciało kilka starych płyt, a ich miejsce zajęły pierwsze, przypadkowo wylosowane podcasty z TWiT. Z zafascynowaniem słuchałem Leo Laporte, który jest chyba najbardziej gadatliwym "IT tech guy". Jego dialogi z wieloma ludźmi, dyskusje przez skype to świetna szkoła amerykańskiego, możliwość osłuchania się i wzbogacenia współczesnej fachowej terminologii. Już wiem, że brakuje mi czasu, żeby posłuchać wszystkiego, co bym chciał usłyszeć. Czas można kompresować, ale bezstratna kompresja pozwala tylko na limitowane jego zagęszczenie.

Ostatnio przeczytałem chyba w Interii artykuł, który świetnie podsumowuje moje ostatnie spostrzeżenia. Artykuł traktuje mniej więcej o tym, że dzisiejsza rodzina kompresuje swój czas, wykonując wiele czynności na raz. Dzięki temu doba trwa od 30 do nawet 45 godzin.
My chyba mieścimy się w tej górnej granicy.

niedziela, 3 września 2006

Dentyści polecają....

Ostatnio z dużym zainteresowaniem oglądam reklamy np. past do zębów.
Bardzo zabawne jest dla mnie to, że "dentyści polecają" pastę do zębów, a w tym czasie tłum identycznych stomatologów patrzy z wyczekiwaniem na swojego (przyszłego) klienta.
Czy wilk może polecać hodowlę owiec??? Ależ oczywiście. Kiedy się dobrze zastanowić, zaczynamy czuć paradoksalny lapsus tkwiący w tych reklamach. Wtedy biegnę do łazienkowej szafki i zaczynam się zastanawiać jaka jest przyszłość moich zębów. Patrzę na inne produkty, które kupiłem, zwabiony dobrymi reklamami. I zastanawiam się wtedy, jaka jest rzeczywista zawartość i jakie działanie rzeczy, które kupujemy. Czy one pomagają, czy też bardziej szkodzą.

Innym ciekawym reklamowym paradoksem są zupki którejś popularnej firmy (nie pomnę teraz kto tak ładnie i ryzykownie się reklamuje). Ludzie z pysznymi, kolorowymi i aromatycznymi warzywami, kontra "super zdrowa" skoncentrowana warzywna papka prosto z aluminiowo-papierowej torebki. Czy aby na pewno "gorący kubek" zapewni tak zbilansowaną dietę jak jabłko, marchewka, kęs jarzynowej sałatki i pomidor do kanapki? Teraz tylko pozostaje sprawdzić, czy producent nie jest w jednej grupie kapitałowej z producentem farmaceutyków dla starszych ludzi. Może te "warzywa" dla ludzi ceniących czas mają akurat głebszy sens?

sobota, 12 sierpnia 2006

Chwalmy prostotę...

Ostatnio miałem okazję tłumaczyć obsługę komputera Cioci - aktorce, która do dziś pisze na maszynie do pisania, a ewentualne teksty powiela na ksero, prosząc o skopiowanie sekretarkę.

Komputery są skomplikowane!!! Windows XP to bardzo trudny system! A odebranie czy napisanie maila to tajemna sztuka!

Z drugiej strony odkryłem Picasa'e... Nie żebym był opłacony przez kolegów z Google - oni nawet nie rozumieją tego, co ja tu piszę i nie zauważą mego zachwytu ;-) Program emanuje prostotą. Kilkanaście przycisków na krzyż. Może nawet nie na krzyż, bo tak byłoby trudniej. 99% ludzi nie użyje więcej funkcji! To działa nawet dla mnie, a kiedy chcę zrobić ze zdjęciem coś więcej to mam (po kolei) - IrfanView i Corel Photo Paint (ewentualnie sporo droższy PhotoShop CS).

Swoją drogą cieszę się, że mój pomysł sprzed kilku lat zaczyna działać - proste rzeczy udostępniamy za darmo, a za dodatki ludzie zapłacą. Za prosty arkusz kalkulacyjny czy edytor tekstu, dostępny z każdego miejsca w świecie, nie płacą. Ale kiedy chcą wykorzystać zaawansowane funkcje, to dadzą wyższą cenę. I taka idea jest słuszna. Ludzie lubią wiedzieć za co płacą, a do tej pory producenci oprogramowania sprzedawali gruszki na wierzbie lub niespełnione obietnice.

Pozdrawiam

wtorek, 8 sierpnia 2006

Pantha Rhei ponownie

Ostatnio pisałem w lutym. Tyle razy chciałem usiąść i napisać choćby kilka słów, ale życie płynie tak szybko, że brakuje czasu na wiele rzeczy, które jeszcze chciałbym zrobić. Czasem mam wrażenie, że robię zaledwie ułamek z tego co chciałbym.

Dzisiaj na przykład zajrzałem do Wikipedii i wpisałem nazwę mojego rodzinnego miasta - Krzeszowic. Pojawił się opis, którego nawet nie miałem czasu przeczytać. A tak lubię to miasto i jego historię. Miłość tą zaszczepiła we mnie, i pewno w wielu innych moich koleżankach i kolegach nasza nauczycielka od "Wiedzy o Społeczeństwie" ze szkoły podstawowej. A ktoś ten temat opisał! Miał czas i chęć.

Potem zajrzałem jeszcze na Koninki. Sklecone jest tam kilka słów, nie ma najmniejszego zdjęcia. A w naszych katalogach są ich tysiące. I wiele mógłbym udostępnić. Tylko czasu na to brakuje.

Ale żeby nie zostawić takiego pesymistycznego wrażenia - tyle udaje się zrobić. Tyle rzeczy się pojawia, realizujemy się w pełni oboje z Anią. Siebie i nasze dzieci. Nasz dom. A reszta poczeka na emeryturę. Potencjalni czytelnicy mojego bloga także :-)

piątek, 10 lutego 2006

Może informacji?

Tytuł trochę przewrotny - nie jest to błąd ortograficzny z mojej strony. To po prostu spostrzeżenie, dotyczące ulotności informacji w naszych czasach.
Kiedyś informacja raz zapisana trwała przez tysiąclecia. Do dziś odczytujemy zapiski naszych przodków sprzed tysięcy lat - zapisane na skorupach, glinianych tabliczkach, papirusach, kartkach papieru.
Swoją drogą teraz nawet papier nie jest trwały. W chyba ostatnim numerze świetnego miesięcznika "Świat Techniki", zlikwidowanego decyzją zarządu WSiP przeczytałem artykuł o ratowaniu bibliotek. Okazało się, że papier, który produkowany jest od II wojny, nie jest tak trwały jak papier z dawnych czasów. Ten nowy rozkłada się ledwie w ciągu dziesiątek lat i naukowcy na gwałt ratują książki zgromadzone w bibliotekach. A przecież niegdysiejsze papierowe wydawnictwa można przeglądać do dziś. Książki ręcznie przepisane przez mnichów teraz leżą w bibliotekach i podziwiamy nie tylko ich kunszt artystyczny, ale zawartość dzieł.

Ilość przechowywanej na świecie informacji od kilkunastu lat rośnie w zastraszającym tempie. Blogi stają się dziś największą skarbnicą publikacji. Miliony blogów powstały, setki powstają każdego dnia. Kiedyś pisał ten, kto umiał i potrafił. Teraz każdy może pisać, bo każdy umie. Analfabetyzm to już tylko ułamek procenta, więc publikujemy swe dzieła, niezależnie od tego, czy niosą coś w sobie czy nie. Wartością jest prasa, książki, radio, telewizja i internet. To medium staje się największym i najbardziej czułym nośnikiem informacji.

Ilość generowanej informacji rośnie z dnia na dzień. Zabawne jest to, że z każdą pojawiającą się na ekranie literką przyczyniam się do tego przyrostu. Dodaję od siebie trochę przemyśleń, spostrzeżeń, uwag, myśli. Kiedyś osoba, która była w stanie przekazać swoje myśli wielu innym osobom była uważana za myśliciela, człowieka bardziej znamienitego niż pozostali. Kogoś, kto potrafił wyrazić to, co mysli on i jemu podobni, lub też zachwiać wiarą w istniejący sposób myślenia. Dziś, wbrew pozorom potężnego przepływu informacji, słowa nie docieraja do wielu. Co jakiś czas ktoś przeczyta to co wytworzyliśmy, ale szansa, że uda się podzielić swoimi przemyśleniami ze "światem" staje się znikoma. Nawet potężne silniki indeksowania blogów w google i innych wyszukiwarkach nie pomagają w tym, żeby ludzie dostrzegli twórczy wysiłek artysty. Trudno w zalewie informacji wyłuskać to co zajmujące.

W informacji widać ten sam trend, który ujawnia się w produktach - ilość nie równa się jakości. Duża ilość produkowanej informacji powoduje pogorszenie jakości informacji udostępnianej. Nie chcę tu podważać jakości internetowych publikacji, bo wiele jest zaprawdę atrakcyjnych i wartościowych, ale giną one czasem w morzu smieci. Dotyczy to zarówno książek, gazet jak i internetowych publikacji. Wartnościowe źródła nie potrafią się przebić i giną.

Z drugiej strony informacja publikowana tak szeroko, zaczyna być tak ulotna. Miliony osób nie archiwizują swoich wytworów, nie robią backupów swoich myśli. Nie przechowują wytworzonych przez siebie informacji na nośnikach bardziej trwałych niż internet i twarde dyski. A przecież elektroniczne media sa ulotne, jak mgła. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że jeden błysk elektromagnetyczny może zniszczyć wielką część wytworzonej informacji. To, co teraz tworzymy, jest mniej trwałe niż zapiski na skorupie orzecha. Tam człowiek wyskrobał swoje myśli i wiedział, że dopóki skorupa nie spróchnieje, zapiski przetrwają. Obecnie nie można być pewnym przyszłości. Tym bardziej, że wszystko może zmienić się w ułamku chwili.

c.d.n.

niedziela, 8 stycznia 2006

Adaptacja

Dzisiaj spotkało mnie kilka rozczarowań. Drobnych, ale są to igiełki, które jednak kłują.
Po pierwsze zepsuło nam się auto. Nic to że się zepsuło - rzeczy mają to do siebie, że po pewnym czasie psują się. Olej wystrzelił z silnika w czasie, kiedy jechaliśmy na narty - Paulinkowe narty - bo w Paczółtowicach otwarli wczoraj dziecięcy stok. Pogoda jak marzenie. Taką wyobrażam sobie na Alasce. Słońce, mróz, skrzypiący i skrzący śnieg. Słońce nisko, lekki wiatr. Wymarzona pogoda na narty, na zdjęcia, na zimowe szaleństwo. Idąc na spacer z Grafitem cieszyłem się, że wyrwiemy się z domu i skorzystamy z tej pogody. Zebraliśmy się błyskawicznie jak na nas, byliśmy w aucie już w południe. Nic nie wskazywało na to, że coś się stanie. Do czasu, aż silnik zaczął dziwnie pracować, a kontrolki zapaliły się w specyficzny sposób. Auto stanęło, silnik był zalany olejem.
Czemu takie rzeczy dzieją się wtedy, kiedy właśnie można byłoby zrobić coś fantastycznego?
A mogliśmy szaleć po stoku, robić zdjęcią, podziwiać Paulinę, szusującą z góry.

Z drugiej strony tyle razy udało nam się zrobić tyle fantastycznych rzeczy, że ten jeden raz, to tylko mała igiełka, która pozwala lepiej poczuć tamte dobre rzeczy.

Poza tematem jest pytanie o dobrego i uczciwego mechanika, który potrafi zaopiekować się Peugeotem.

To była tylko jedna mała igiełka. Druga, mniejsza, to ekspres do kawy, w którym pękła część tuż przed jego (i naszą) piątą rocznicą wspólnego życia.
Przy okazji nadmienię tylko o DVD, które działa, jedynie pozbawione jest kluczowej funkcjonalności - czytania płyt ;-).

Takie drobne rzeczy, kiedy kumulują się, potrafią skutecznie zepsuć humor człowiekowi. Natomiast liczę na to, że ta kumulacja oznacza coś więcej - istotną przemianę w najbliższym czasie. Na szczęście poza tymi drobnymi wydarzeniami weekend jest fantastyczny - po tej tygodniowej prędkości całkowita sielanka. Możemy robić i nie robić, co tylko chcemy i czego nie chcemy. Teraz możemy sobie sączyć Finlandię, która dziwnym trafem znalazła się kiedyś w zamrażalniku. Od dziś zostanę fanem Finlandii. Szczególnie tej przezroczystej smakowej. Warto wydać więcej, i potem smakować po trochę od czasu do czasu, czerpiąc z tego wiele drobnej przyjemności.

Tyle na razie. Wiem, że teraz nie udało mi się napisać nic mądrego i odkrywczego, ale ten weekend jest właśnie taki - kontemplacyjny, z chwilą zastanowienia nad rzeczami, rzeczywistością i byciem.