piątek, 24 lutego 2023

Sztuczna inteligencja

ChatGTP i inne systemy AI w poszukiwaniu informacji zastąpią google search, bing, i inne wyszukiwarki. To przerażające.
To wszystko spowoduje jeszcze większe ogłupienie ludzi - bo przestaną szukać i zadawać kolejne pytania. I tak już mało kto zagląda na drugą stronę google search, bo nie jest ciekaw innych odpowiedzi. A AI spowoduje że ludzie zadowolą się pierwszą odpowiedzią, którą im wylosuje maszyna. Z tych które są najbardziej popularne, a nie najbardziej sensowne i wartościowe. Ale ludzie za tym pójdą i będą jeszcze głupsi i jeszcze mniej ciekawi świata. Bo po co szukać dalej, jeśli maszyna powiedziała
Więc ten "przełom" jest bardzo szkodliwy.
Dodatkowo co robią systemy AI? Czy to generatory muzyki, obrazów, czy treści? Wszystkie bazują na tym co już było, co się podoba i jest popularne. Zatem mogą tworzyć okrągłe słówka, teksty które manipulują ludźmi, usypiając ich czujność i uważność. Mogą dopasować dźwięki czy słowa tak aby się to ogółowi podobało jako utwór. Może się rymować czy być harmoniczne w brzmieniu lub kolorach. Ale to wszystko plagiat, powtarzanie, naśladowanie tego co już było. Zabija twórczość i kreatywność. Zabija ten boski pierwiastek, który jest treścią prawdziwej ludzkiej sztuki przez sprytne naśladowanie.
Wniosków jeszcze nie mam, może AI wymyśli
Piosenki umysłu ścisłego
https://www.youtube.com/watch?v=OGS6t4rN5EA
Computer says no
https://www.youtube.com/watch?v=0n_Ty_72Qds

Kilka dni później
Po przetestowaniu ChatGTP na różne sposoby widzę jeszcze większy problem i zagrożenie. "Computer says 'No'" już się spełniło - AI udziela kategorycznych, skoncentrowanych odpowiedzi, które większość przyjmie jako słowa autorytetu, poparte wiedzą. A w rzeczywistości to zlepek wielu często sprzecznych i niesprawdzonych informacji, które zostały połączone w słowotok w taki sposób, aby brzmiały wiarygodnie i autorytatywnie. I ludzie nie będą zadawali sobie trudu aby to sprawdzić, bo przecież "komputer powiedział że tak jest". Jak wierzą jednemu lekarzowi, jednemu serwisantowi samochodów, bez skonfrontowania odpowiedzi z innymi ekspertami, tak samo, a nawet jeszcze bardziej uwierzą jednemu komputerowi.
Obecnie żyjemy w świecie dezinformacji, która jest zapisana w petabajtach stron sieci i którą została nakarmiona AI.
Dodatkowym zagrożeniem jest to że zanim AI zostaje nakarmiona informacją, informacja ta jest filtrowana i przebierana przez ludzi. Ludzi którzy mają swoje uprzedzenia, stronniczość, "bias". Już na wejściu informacja jest zafałszowana przez odrzucenie informacji która nie pasuje do schematu, "jest zła" w rozumieniu opiekunów AI, a ponieważ AI nie ma żadnej własnej etyki ani moralności, więc wybiera odpowiedź losowo z narzutem uprzedzeń osób które dostarczyły informację. Zatem można bardzo łatwo wpłynąć na myślenie ludzi, na postrzeganie świata poprzez autorytet większy niż inny człowiek, bo w pewien sposób nadludzki.
Ludzie dlatego zawsze pragnęli mieć bogów, którzy są inni od ludzi, bo są wtedy nadludzkim autorytetem. Przez to właśnie AI może się stać kolejnym bogiem dla ludzkości.
Ale powyższe budzi nadzieję, że tak działa właśnie darwinowski dobór naturalny i że przetrwają ci którzy sami myślą i szukają. A kiedy AI zacznie generować większość artykułów w sieci, tworzyć więcej książek i obrazów, ludzie za to przestaną za darmo dzielić się prawdziwą wiedzą, to dane posiadane przez AI staną się wtórne i przestaną mieć realne znaczenie.

to odpowiedź jaką napisała sama AI 😃 :
"As an AI language model, I am not capable of being biased or holding personal opinions, beliefs, or values. I have been trained on large datasets of text, which have been carefully curated and selected to ensure that I can provide accurate and informative responses to a wide range of questions.
However, it is important to note that the information and knowledge that I provide are based on the data I was trained on, which may reflect the biases and perspectives of the individuals who created and curated that data. While every effort has been made to ensure that my responses are objective and unbiased, it is still possible that some degree of bias or subjectivity may be present in the information and knowledge that I provide.
It is important to approach any information source, including AI language models like myself, with a critical and discerning mind, and to seek out multiple sources of information to gain a well-rounded understanding of a particular topic or issue."

To jest właśnie największe zagrożenie - wszyscy jesteśmy programowani jakąś etyką, jakieś uprzedzenia wbudowują nam nasi rodzice, różni nauczyciele, a szczególnie religie. Więc tym bardziej wystarczy AI dać odpowiednio przebrany zestaw danych, aby stworzyć mu specyfczną etykę. To bardziej niebezpieczne niż ludzkie uprzedzenia, bo człowiek potrafi myśleć sam (jeśli chce) i nawet w Korei Północnej jakiś dostęp do innej wiedzy jest. Zatem myślący człowiek potrafi przy odpowiedniej determinacji te informacje, rozszerzające horyzonty, zdobyć. AI wystarczy odciąć od Internetu i bibliotek i robi się groźnie.

wtorek, 25 czerwca 2019

Moc cofania czasu

Koleżanka zadała mi dziś pytanie, czy chciałbym mieć moc cofania czasu. Stało się to akurat w momencie, kiedy odkryłem na nowo swojego bloga. Przeczytałem wiele wpisów z przeszłości. Przypomniałem sobie sytuacje, w których i przez które one powstawały. Wiele obudziło sentyment i piękne wspomnienia.

Moja szybka i kategoryczna odpowiedź brzmiała "nie!"

Bo bardzo miło jest wspominać, zobaczyć co myślałem i robiłem kiedyś. I czy mógłbym zrobić inaczej. Ale wtedy wracają słowa Marka Skały. "zawsze żyjemy w najlepszej możliwej rzeczywistości". I tak jest. Kiedyś umieliśmy robić coś w pewien określony sposób i zrobiliśmy to najlepiej jak mogliśmy. A dziś jesteśmy inni i możemy coś innego. Zapewne więcej i lepiej, bo mamy już to doświadczenie z przeszłości i większą wiedzę.

Kiedyś nie potrafilibyśmy zastosować tej wiedzy. Bo jeszcze nie umieliśmy. Tak samo jest jak z przewidywaniem wyników totolotka. Patrzymy na wynik losowania i myślimy - "jakie proste liczby, gdybym tylko wiedział że takie będą. Przecież same się nasuwają." No ale kiedyś nie wiedzieliśmy. Nikt nie wiedział jakie wypadną.

Albo z analizą wykresów giełdowych. Analitycy potrafią znajdować świece, formacje, kolumny, diamenty, głowy i ramiona i wiele innych znaków wskazujących na hossę czy bessę. Ale po czasie. Po tym jak już dane spłynęły, kiedy wykres się już załamał, albo przełamał. I mówią "wiedziałem że tak będzie, patrzcie jak to wyraźnie widać na tym wykresie". Teraz tak. Ale żaden nie był tak mądry przed, nie przewidział że cebula spleśnieje z powodu upałów, a Trump odwoła swój atak na Iran. Którego nie ogłosił przecież. Bo te wszystkie wydarzenia są niedeterministyczne, nieprzewidywalne dopóki nie wystąpią.

W ogóle przyszłość najlepiej się przewiduje po fakcie. Wtedy jesteśmy mądrzy wiedzą zdobytą poprzednimi wydarzeniami. Wiemy jakbyśmy lepiej i najlepiej postąpili. Czasem zmienilibyśmy wszystko, a czasem tylko trochę. Drugi raz to nawet jajko umiemy rozbić lepiej, bo inaczej w skorupkę trafimy.

Ale na szczęście nie możemy tego zrobić. Nie zmienimy przeszłości, bo to ona właśnie stworzyła nas takimi, jakimi jesteśmy teraz. I nie bylibyśmy tacy, nie bylibyśmy tu i teraz, gdyby nie te właśnie sukcesy i porażki z przeszłości. A przecież wystarczyłoby cofnąć się i ruszyć jedną rzecz, podpowiedzieć sobie na ucho, żeby jednak nie zrywać z tą blondyną. I nasze obecne dzieci by znikły i pojawiły się inne, szczęśliwe blondaski... chyba żeby się okazało że tamta blondyna nie mogła mieć dzieci z nami... bo przecież tego nie wiemy teraz. No i trzeba by wracać ponownie, szeptać na ucho samemu sobie, żeby jednak nie słuchać tego kolejnego z przyszłości, tylko zostać z tą małą czarną z akademika. Bo blondyna jest co prawda fajna, ale dzieci z tego nie będzie...

A to przecież tylko jedyny przykład, gdzie myślimy jedynie o sobie. A przecież do blondyny w konkury stawało jeszcze kilku, bo to była najładniejsza dziewczyna w klasie. I nie tylko ja skaczę w przeszłość, żeby ją skorygować. Romek, Wojtek i Rafał też skaczą, bo Beatka była taką fajną dziewczyną... I każdy dawnemu sobie daje dobre rady na ucho z dawnych czasów. I zaczyna się walka plemienna w przeszłości. Bo przecież każdy z dawnych nas dostał najlepszą możliwą radę od mądrego przyszłego siebie. Więc co tu zrobić? Kto wygra? A może skończy się walką porywczych nastolatków o najpiękniejszą w klasie? Zęby powybijane, oczy podbite. Złamana ręka i pół roku bez szkoły. I nagle okazuje się że nasza przyszłość tak się zmodyfikowała, że zaczynamy znikać. Bo zakażenie po bójce spowodowało ogólną infekcję organizmu. A do tego Robert, któremu udało się zdobyć ostatecznie Beatę, nie został prezydentem kraju, bo się zaangażował w staranie o dziecko i nie miał czasu na takie głupoty jak polityka. I wygrała inna frakcja, która spowodowała ogólny kryzys, zamieszania na rynkach giełdowych, sprzedaż spółek państwa, bankructwo Wenezueli. A to pociągnęło za sobą zmianę ustroju. I budzimy się nagle w obozie dla internowanych. Bez żony, bez dzieci, bez zębów. A za to z wyrokiem za poglądy. I jak tu teraz znowu skoczyć w przeszłość i co doradzić dawnemu sobie?

Dlatego właśnie moja odpowiedź była tak szybka i zdecydowana - kategoryczne nie cofaniu czasu :)
Jakkolwiek trudna jest obecna sytuacja, to jest najlepszą z możliwych. I zmienimy ją tylko robiąc teraz wszystko co wydaje nam się najlepsze w tej chwili.

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Cieplarniany bullshit

Dużo się teraz mówi o efekcie cieplarnianym, który powodują ludzie. Płaneta się ociepla, lodowce znikają, temperatury rosną. A właściwie to nie tylko rosną, ale i maleją. Robią się coraz większe różnice między najniższymi i najwyższymi temperaturami. Planeta szaleje, wije się w gorączce. Płoną auta i kościoły. Ludziom brakuje wody, która podobno ucieka w głąb ziemi. Niedługo grozi nam zalanie pieczołowicie utrzymanych terenów nadmorskich. Nie mówiąc już o depresjach, w których człowiek się zagnieździł. Pomniejsze wyspy mają zginąć z mapy świata. Rzeki zaczynają wylewać, stężenie dwutlenku węgla rośnie. Wulkany zaczynają wykazywać coraz większą aktywność. Trzęsienia ziemi pojawiają się w miejscach, w których ich nie było za naszej pamięci. Giną kolejne gatunki roślin i zwierząt. Nie dość że wypierane z miejsc zajmowanych coraz bardziej przez rosnącą populację ludzkości, to jeszcze giną z powodu zmian klimatycznych i coraz bardziej niesprzyjających warunków.

Przepiękny obraz zaczyna się rysować. I przepiękna przyszłość dla naszych dzieci. Ale czy wnuki tego doczekają? Może wszystko się skończy kiedy podgrzejemy planetę jeszcze bardziej, spalając ropę i węgiel wydobywane spod powierzchni? A może najpierw zanieczyścimy morza, oceany i powietrze tak, że nie będzie już nic poza człowiekiem? Który rozprzestrzenia się coraz bardziej, zajmując kolejne przestrzenie. Niby gnieździ się w skupiskach zwanych miastami, ale te rozlewają się coraz bardziej, pochłaniając kolejne leśne tereny.

Na szczęście rolnictwo człowiek opanował w taki sposób że nie musi zajmować kolejnych połaci ziemi. Coraz więcej można wyhodować sztucznie, bez ziemi, bez słońca i tylko korzystając z coraz większych ilości wody i środków chemicznych wytwarzanych z coraz bardziej zaawansowanych przetworzonych substancji. I zwierzęta można już hodować jak w fabrykach. Nie jedzą trawy, nie zanieczyszczają odchodami ziemi. Na której dzięki temu można postawić kolejne domy i miasta.

Miasta rosną w górę, coraz bardziej zmieniając ukształtowanie terenu. Naturalne góry zajmowane są przez wieżowce, naturalne zagłębienia zalewa się wodą, aby powstrzymać powodzie i zmagazynować ją na suche dni. Zmieniają się kierunki wiatru, rytm rzek. Naturalne korytarze powietrzne i wodne odchodzą w niepamięć, bo człowiek wie lepiej jak powinny wiać wiatry i płynąć rzeki.

Niesamowita jest ta potęga człowieka, który uczynił sobie ziemię poddaną. A przynajmniej tak mu się wydaje. Bo wszelkie zmiany, robione przez człowieka, są coraz bardziej sprzeczne z naturą, przyrodą, prawami jakimi rządzi się planeta. Przecież pomidory i maliny chcemy jeść cały rok, a mięsa też chcemy więcej i więcej.

A mnie się wydaje że trochę na wyrost przypisujemy sobie tą boską moc zmieniania świata. Ziemia do tej pory traktowała nas trochę jak rozkapryszonego dzieciaka, który sobie rozrabiał, niszczył i łamał gałązki, wrzucał kamyki do strumienia. Bo w większości wystarczyło jej wywołać małą powódź, tsunami, czy tajfun, żeby zatrzeć te ślady rozrabiania. Ale w końcu doszło do tego, że nieco się zdenerwowała.

Cała ta wizja tego co ludzie na Ziemi robią, przypomina mi nieco raka, toczącego żywe stworzenie, albo rozpanoszonego na osłabionym czy zaskoczonym organizmie wirusa albo pasożyta. Atakuje sobie on różne słabsze miejsca, zagnieżdża się i zaczyna rozwijać. Uszkadza zdrowe tkanki. Powoduje ogniska zapalne. Ale kiedy tych ognisk zapalnych jest więcej, to organizm zaczyna walczyć. Podnosi temperaturę, aby wybić szkodnika. Powoduje kaszel i wymioty, żeby się pozbyć. Rozdrapuje chore miejsca, nie bacząc na miejscowe obrażenia. Bo głównym celem jest wybić dziada, pozbyć się wirusa. A cel uświęca środki.

I tak właśnie Ziemia teraz robi. Za dużo tych ognisk zapalnych, za gęste, zbyt natarczywe. Więc podnosi się temperatura, chore miejsca są, czyszczone co jakiś czas. Być może ucierpi też na tym nieco zdrowa tkanka, pożyteczne organizmy, które pomagają w rozwoju, ale najważniejsze jest, aby zabić to, co toczy chorobą organizm.

A więc Ziemia może jeszcze podniesie temperaturę. Może 40°C? Może 42? Ile wrzód wytrzyma? Na pewno nie jest aż tak odporny, choć buduje sobie mechanizmy obronne. Ale w końcu uda jej się wyzwolić z choroby albo zginie. Więc trwa teraz walka z rakiem zwanym ludzkością, która zamiast korzystać z symbiozy ze swoim żywicielem, postanowiła zostać pasożytem i wyssać ostatnie soki.

Ale myślę że Ziemia sobie poradzi. Podniesie temperaturę jeszcze trochę, wodę schowa na razie do wnętrza, wypuści kilka kataklizmów, które oczyszczą najgorzej zainfekowane miejsca. A potem wróci do normy. Zdrowe i pożyteczne organizmy uchroni przed zagładą, może nawet łaskawie zachowa parę egzemplarzy szkodliwego organizmu. Bo warto mieć odporność na przebyte wcześniej choroby. Przyda się ona w przypadku jeśli by się wrzód jednak odnowił kiedyś.

I zazielenią się łąki i pola, błękitne rzeki będą wpływać do zielonych oceanów. Zwierzęta wrócą na swoje miejsca i będą żyły w harmonii i zgodzie do następnej choroby.

Piękna nasza Ziemia cała...

wtorek, 22 marca 2016

Presidential alert

W  niedzielę założyłem mój wiosenno-zielony strój i poszedłem na tramwaj. Zacząłem się zastanawiać czy Miasto Kraków znowu zrobiło miły ukłon wobec biegaczy, udostępniając darmową komunikację zbiorową na numer startowy, jak kiedyś bywało. Na szczęście sprawdziłem w komórce samotny wpis na fanpage biegu, gdzie organizator "Marzanny" odpowiada negatywnie na pytanie jednego z uczestników. A więc powrót do przeszłości - przy tak dużej imprezie miasto promuje przejazdy samochodem, zamiast zachęcić biegaczy do spróbowania tramwaju czy auta. Szkoda trochę, bo już kiedyś pisałem o potencjalnych korzyściach, które można zyskać.
W tramwaju obserwowałem parkę w biegowych legginsach, która dyskutowała z kontrolerem. Chyba oni też liczyli na zwyczajowo już darmową komunikację. Trochę przykro że Miasto Kraków tak nieprzewidywalnie działa, zmieniając decyzję - nagłaśniając akcję darmowej komunikacji dla biegaczy, a nie informując że na innym biegu nie jest ona darmowa.
No dobrze, ale to jedynie drobny epizod i pomniejsze spostrzeżenie. Jadąc dalej patrzyłem na miasto, przygotowane na ulicach blokady, taśmy, chodzących turystów. Zbliżałem się do Błoń. W hali stadionu na Reymonta tradycyjna fantastyczna biegowa atmosfera. Tłumy ludzi ubranych kolorowo, przebierających się szybko i zmierzających w stronę startu na Błoniach. Przechodzących tam i z powrotem Aleją 3 Maja. Tradycyjnie ulica zamknięta dla ruchu. Wiedziałem o tym, bo już w grudniu zapisałem się na "Marzannę", żeby mieć motywację i pewność że wstanę rano aby pobiec.
W końcu ruszyliśmy. Kilka tysięcy ludzi zaczęło walkę z samym sobą - ze swoimi słabościami, lenistwem, czasem z chorobami. Wstali wcześnie w ten pierwszy poranek wiosny, zjedli lekkie śniadanie, założyli cienki strój mimo porannego chłodu i zmusili swoje mięśnie do wysiłku znacznie większego niż przełączanie pilota, przeglądanie FB, wiosenny spacer, czy nawet godzina na siłowni. Średnio dwie godziny intensywnego wysiłku, pokonanie 21095 m jak najszybciej. Dla tej satysfakcji zmęczonych mięśni, dla tego żeby jęknąć cicho przy wchodzeniu do tramwaju, czuć ból mięśni jeszcze przez kilka dni. Ale głównie po to, aby mieć satysfakcję że zrobiło się coś fajnego - nie ważne do końca czy wynik jest lepszy czy gorszy niż rok temu, trzy lata temu - tu i teraz pokonuję swoje słabości, które dziś ustawione są na takim właśnie poziomie. Nieważne czy na metę dojdę, z trudem przestawiając nogi, czy uda mi się w ostatnim zrywie wyrwać do przodu i wygrać jeszcze kilka sekund, ważne że dobiegnę do mety. I nieważne czy wybrałem półmaraton, czy bieg na 10km. Dałem radę.
No ale rozpisałem się nieco o emocjach biegowych zamiast pisać o tym, co zaobserwowałem i przemyślałem na trasie. Biegłem przepięknie zaplanowaną trasą półmaratonu Marzanny, która wiodła bulwarami wiślanymi, tradycyjnie kładką Bernatką, wokół Wawelu, Grodzką, dookoła rynku, Wiślną, Plantami, Kanoniczą i potem znowu na bulwary, aby na koniec obiec Błonia. Piękna trasa ulicami Starego Miasta. Obserwowałem stojących wszędzie turystów, polujących na lukę między biegaczami żeby przedostać się sprintem na drugą stronę ulicy, patrzyłem na kierowców stojących przy zamkniętej przez 2-3 godziny drodze. Zastanawiałem się dlaczego miasto nie używa technologii opracowanej w latach dziewięćdziesiątych (1997 - już prawie 20 lat temu), a którą wszyscy mamy dziś w kieszeni. Każdy telefon komórkowy ma obowiązkowo funkcję "cell broadcast". Domyślnie chyba nawet włączoną dla powiadomień lokalnych. Ja w każdym nowym telefonie od razu włączam sobie funkcję wszystkich lokalnych informacji, ale jeszcze chyba nigdy nic nie dostałem. A przecież "presidential alert" jest chyba obowiązkowo włączony w każdej komórce. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przed taką imprezą wysłać na wszystkie telefony w okolicy prostej informacji: "ulice w okolicy centrum zamknięte dla ruchu od 11-14 z powodu biegu. Więcej na www.zikit.krakow.pl".
Cell broadcast bardzo precyzyjnie trafia do odbiorców, bo informację o utrudnieniach mogą dostać np. odpowiednio wcześniej wszyscy przebywający w Krakowie, a potem wszyscy, którzy zbliżają się do stacji bazowych w okolicy rynku czy Błoń. Rozwiązanie banalne, a jakże skuteczne. I koniec frustracji mieszkańców, gości, turystów.
Fajnie byłoby gdyby Kraków został prekursorem wdrożenia tego starego-nowego rozwiązania.

niedziela, 27 września 2015

Bieg za tramwajem

Tak sobie myślę, że gdyby Kraków zrobił niewielki ukłon wobec biegaczy i dał darmowe przejazdy w czasie imprez biegowych - np. na podstawie numeru startowego, to niewiele by stracił, a może nawet zyskał. Ja zawsze dojeżdżam na start autobusem lub tramwajem, ale wiele osób jeszcze próbuje przedzierać się przez zablokowane miasto samochodami. Mając darmowy tramwaj na pewno niektórzy by spróbowali dostać się na Rynek czy Błonia komunikacją miejską i zobaczyliby że to sprawny i miły sposób podróżowania.
Koszty niewielkie, bo pewno jakiś procent z tysięcy biegaczy jest z Krakowa, a jest spora szansa, że po biegu część w przyszłości zastanowi się czy szukać miejsca parkingowego w centrum i płacić, czy może jednak wsiąść w autobus.

Marzeniem byłoby, gdyby w dzień imprezy biegowej komunikacja była darmowa dla wszystkich - także dla kibiców i tych, którzy złoszczą się że ich samochody są zablokowane przez biegaczy, albo usiłują objechać zamknięte ulice. Efekt dotknięcia nieznanego - zapewniony. A myślę że koszt również nie tak duży, bo w niedzielę mało ludzi jeździ komunikacją.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Winny musi być

Zamach w Bostonie to straszne wydarzenie. Pokazuje jak bardzo bezbronni jesteśmy w tłumie. A ludzie kochają spotykać się w wielkich skupiskach, Dlatego jest to tym bardziej niebezpieczne, że zawsze znajdą się tacy, którzy będą chcieli to wykorzystać. Psychopaci, egoiści, fanatycy... W każdym razie ludzie, którzy będą mieli jakiś cel w tym, żeby tłum poruszyć - choćby mieli to zrobić bombą. Zatem z jednej strony wielkie skupisko ludzi, z drugiej ktoś, kto ma interes w tym żeby coś się stało. I my, jako społeczeństwo, i jako państwo, które to społeczeństwo ma chronić, jesteśmy bezbronni. Nie da się prześwietlić każdego, nie można skontrolować każdej torby. Pokazują to dobrze kontrole na lotniskach. Uciążliwe dla zwykłych pasażerów, którzy jednak dzięki ściąganiu butów i pasków czują się bardziej bezpieczni w powietrzu, mało kłopotliwe dla potencjalnych zamachowców. Bo oni dobrze znają systemy kontroli, mają narzędzia i materiały, które się przez tą kontrolę prześlizgną. Przeciętnemu pasażerowi zabiorą pilniczek do paznokci, mleko dla dziecka, czy mały scyzoryk, a zamachowiec i tak może z bombą wejść do samolotu.

Ale miałem pisać o zamachu w Bostonie. Otwarta przestrzeń, brak bramek, czujników, rewizji. Przecież tu każdy z setek tysięcy ludzi może być potencjalnym zamachowcem. Organizacja takiej imprezy wręcz zaprasza do spektakularnego zaprezentowania swojej siły i potęgi. Choćby nawet sam zainteresowany taką chwilą chwały miał skończyć z dziurą w brzuchu, urwaną nogą, albo jako nekrolog we wszystkich mediach. Nie każdy może być Hitlerem, ale o swoją milisekundę chwały całkiem łatwo w takich warunkach.

A zatem zamachowcem w takich warunkach mógłby być każdy, kogo rodzice nie puścili w dzieciństwie do szkoły sportowej, od kogo żona odeszła, kto dostał kosza od przystojnego blondyna, czy ktokolwiek, kogo psychika nie wytrzymała jakiejś trudnej sytuacji. Ale w takich sytuacjach winni muszą być. Więc niezależnie od tego, czy kamery coś zarejestrowały, czy ktoś widział kogoś z dużą czarną torbą, czy psy wyczuły zapach trotylu na skrzydle, zawsze musi się znaleźć winny, który dostanie zasłużoną karę. W amerykańskiej polityce najlepiej będzie to wyglądać, jeśli będzie miał obcobrzmiące nazwisko, najlepiej słowiańskie albo arabskie. Dobrzy obywatele, sumiennie płacący swoje podatki, będą przekonani, że dobrze wydali swoje pieniądze, a utwierdzą się w budowanym w nich od zawsze przekonaniu że amerykański naród nadal jest wolny od tak patologicznych zachowań. Bo przecież to nikt od nas, ktoś obcy naruszył naszą amerykańską wolność wszystkiego. Ameryka jest nadal potęgą!

I nie sugeruję tutaj że tak się właśnie stało. Bardzo chciałbym, żeby winni zamachu zostali odnalezieni, przykładnie ukarani i nie wyszli po dwudziestu pięciu latach na wolność. Bo uważam że każda krzywda, wyrządzona niewinnym ludziom, jest czymś najbardziej okropnym. I powinna być poddana takiej karze, żeby kolejni kandydaci do podobnych działań zastanowili się piętnaście razy, zanim spakują do walizki plastikową bombę, czy złapią za stery samolotu. Chodzi mi bardziej o to, że nie do końca wierzę w państwową sprawiedliwość i uczciwość. Państwa, tak jak jednostki, często robią coś na pokaz, żeby udowodnić że racja jest po ich stronie. A dowody i tak się znajdą. Bo każdy ma coś za kołnierzem.

piątek, 4 marca 2011

Wishbone Ash w Czyżynach

Już prawie tydzień minął od koncertu, a jeszcze brzmią mi w uszach dźwięki utworu "Phoenix". Dawno temu słuchałem oczywiście Whisbone Ash, ale nie spodziewałem się że usłyszę ich kiedykolwiek w malutkim klubie Kwadrat na krakowskich Czyżynach. I to w formie lepszej, niż wielu młodych, współczesnych muzyków. Grających na żywo, tuż przed publicznością w wieku od 15 do chyba 80 lat. Co prawda z oryginalnego składu został tylko jeden z muzyków, Andy Powell, ale wszyscy razem grają z wirtuozerią wręcz niedostępną wielu współczesnym zespołom.

Do klubu weszliśmy ponad pół godziny przed czasem, ale już sala zapełniała się ludźmi w najróżniejszym wieku. Najbardziej fascynowali mnie poważni, łysiejący starsi panowie, twardo stojący pod sceną. Pewno w roku 1968 jako długowłosi nastolatkowie szaleli przy winylowych płytach Wishbone Ash, przemyconych z Londynu przez znajomych. A na tym koncercie początkowo spokojnie stali, w skupieniu wsłuchując się w dźwięki swojej młodości.

Pomijam support, jakby nie pasujący do zespołu, który miał za chwilę grać tu główne skrzypce. Dosyć ostro grający chłopcy w skórzanych ubraniach nie wzbudzili zachwytu publiczności. Chyba to nie ten klimat. Nawet mimo tego, że twierdzili że grają rock'n'rolla. Wszyscy czekali na atrakcję wieczoru, cierpliwie ignorując zespół i gniotąc się tuż przy scenie, żeby nie stracić najlepszych miejsc. Na szczęście scena była umieszczona całkiem wysoko i muzyków dobrze było widać z każdego miejsca sali. My staliśmy chyba w trzecim rzędzie, więc udało mi się zrobić kilka niezłych ujęć przy użyciu mojego telefonu. Mimo, a może dzięki bardzo dobremu oświetleniu. Bo światło grało to także swoją rolę.

Za nagłośnienie koncertu należy się klubowi duża pochwała. Chyba dosyć ciężko jest nagłośnić stosunkowo małą salę, z mnóstwem zakamarków, balkonów i przejść. I to nagłośnić w taki sposób, żeby było równie dobrze słychać solo gitarowe, gitarę basową czy konga. Bo muzycy bawili się dźwiękiem od samego początku do samego końca. Przegląd instrumentów był spory. Samych gitar solowych naliczyłem 10 w rękach zaledwie dwóch gitarzystów. To co Andy robił ze swoimi gitarami w kilku utworach powaliło publiczność, która zasłuchana nie mogła nawet klaskać, dopiero po zakończeniu utworu dziękowała gromkimi brawami. Publiczność, początkowo spokojna i stonowana, jak przystało na ludzi w kwiecie wieku, szybko zaczęła podchwytywać emocje płynące ze sceny i reagowała coraz bardziej żywiołowo. Przyjemnie było patrzeć na starszych panów i dojrzałe panie, którzy podskakiwali, wymachując rękami i nucąc utwory. Choć mało skupiałem się na publiczności, bo dźwięki płynące ze sceny przyciągały jak magnes.

Aż wkońcu publiczność zaczęła skandować jedno słowo: Phoenix. Andy tylko uśmiechnął się i chwycił kolejną ze swoich gitar, żeby przy jej użyciu wyczarować coś fantastycznego. To chyba jeden z najpięniejszych utworów na świecie. A zagrany jeszcze na żywo, z odrobiną improwizacji i mnóstwem serca na długo pozostanie w głowach i uszach słuchaczy.

Muzycy grali bardzo długo. Równe dwie godziny intensywnego grania bez żadnej przerwy to potężny wysiłek dla młodych. A ci panowie najmłodsi nie są. No może poza perkusistą, który do zespołu dołączył kilka lat temu i wygląda na ich wnuka. Muzycy po dwóch godzinach grania zeszli ze sceny, myśląc że zrobili swoją robotę. Okazało się jednak że publiczność nie pozwoli im tak łatwo odejść. Po dobrych pięciu minutach klaskania, skandowania i wzywania muzycy pojawili się na bis. Dali radę, pokazali że nadal są w formie. Ale poprzestali na jednym bisie. To i tak był dłuższy koncert niż wiele innych. Trwał sporo ponad dwie godziny bez żadnej przerwy. A jeszcze czekała ich kolejna godzina dawania autografów i zdjęć z fanami. Mimo całkiem już późnej pory, bliskiej północy, nikt nie chiał opuszczać klubu Kwadrat bez przynajmniej otrzymania autografu od muzyków.

Są rzeczy ponadczasowe. Taka chyba jest właśnie muzyka Wishbone Ash. Doskonale bawili się przy niej ci, którzy słuchali jej ponad trzydzieści lat temu i ci, których rodzice trzydzieści lat temu jeszcze nie słuchali muzyki, bo byli za młodzi, żeby poczuć klimat. Ja też cieszę się że udało mi się trafić na ten koncert. Będzie to na pewno niezapomnianym przeżyciem.

czwartek, 24 lutego 2011

Nowy rodzaj fotografii

Dzisiaj na szybko, bo bardzo mi się spodobała idea. Trafiłem przypadkiem na stronę Scotta Hagisa. Facet zajmuje się fotografią wnętrz, a to mnie ostatnio zainteresowało. W ramach początków mojej zabawy ze światłem i wykorzystania jednej lampy i parasolki, postanowiłem poszukać inspiracji. A pan Scott przedstawia swoje portfolio. Rzeczywiście piękne prace, wykonane z dbałością o szczegóły i pomysłem. Natomiast zaintrygowała mnie szczególnie jedna kategoria - "iPhone". Hmmm... tak, to rzeczywiście to, co nasuwa się pierwsze. Wszystkie zdjęcia wykonane są iphonem. Nie pomyślałem, żeby zrobić galerię zdjęć zrobionych przy użyciu mojego HTC, a jest ich trochę i będzie więcej, bo aparat w tym urządzeniu jest świetny (jak na coś 3x cieńsze od foto-pstryka i z chyba jeszcze mniejszą matrycą).
Jeśli zdjęcie jest z pomysłem, dobrze wykadrowane i coś sobą przedstawia, to nawet gorsza jakość, szumy i rozmycie, przebarwienia i kolorystyczne szaleństwa nie są problemem, a wręcz dodają uroku zdjęciu. Może to rodzi się kolejny nurt, jak odrodzenie fotografii otworkowej? Przecież ta fotografia nie ma jakości, niszczy szczególy, wypacza perspektywę, a coś w sobie ma takiego, że kolejni fotografowie przepraszają się z filmem i robią aparat ze starej puszki po piwie, pudełku zapałek czy skrzynki na narzędzia.

niedziela, 20 lutego 2011

Groupom Mości Panowie!

O ile ostatnio wieszałem przysłowiowe psy na Grouponie, bo wciąż uważam że w większości przypadków nie pomaga on konsumentom, a służy wyciąganiu pieniędzy z potfeli, to dla młodych, nowych firm jest to fantastyczny sposób promocji. Wręcz genialny w swojej prostocie i skuteczności. Reklamy telewizyjne się przejadły. Nikt już nie wierzy pani Zosi, która poleca pani Kasi kolejny lek na bóle miesięczne. Proszki już chyba przestali reklamować, bo prawie każdy bierze to, co najtańsze. Ludzie przekonali się że tania Bryza pierze z taką samą siłą wodospadu, jak drogi Perwoll, czy jakoś tak. A, w ogóle pranie i mycie to temat na kolejny artykuł. Ale właśnie, reklamy się przejadły, nawet w Internecie już nikt nie klika na banery, a te wyskakujące już gasimy zamykając oczy i jak najszybciej znajdując krzyżyk. Za dużo dóbr, za duży wybór dla przeciętnego konsumenta. Zresztą pisałem już chyba o tym parę lat temu, przy okazji Neandertalczyka.

Natomiast Groupon trafia fantastycznie z nowym rodzajem reklamy. Bazuje na podstawowych ludzkich grzechach głównych, na chciwości, zazdrości i łakomstwie. Bo jakże nie skorzystać z fantastycznej oferty zaoszczędzenia. Jak nie pokazać znajomym, że mnie się udało zdążyć przed czasem i wykupić tanią ofertę? Jak nie zjeść w dobrej restauracji? I rzucamy się na te oferty, patrząc z niecierpliwością na tykający zegar, bo zostało tylko x godzin do końca. A 688 osób już kupiło, zostało tylko 12 w tak niskiej cenie! Emocje, jak na licytacji, na dawnym targu. Wracamy do źródeł handlowania, do kupowania z wywalczoną kompromisowo zniżką. Chyba zmęczyliśmy się tym, że w supermarkecie żadna z piętnastu kasjerek nie da nam zniżki na koszu zakupów za 400 złotych. Że w sklepie komputerowym sprzedawcy nie są upoważnieni do dawania rabatów. A targowanie jest ludzką naturą. Potrzebujemy tego, żeby być zadowolonym z zakupu. Poczucia że nie zostaliśmy zmuszeni do kupienia po cenie narzuconej przez sprzedawcę, ale że w jakiś sposób wywalczyliśmy coś dla siebie. Bo przecież w czasach handlu wymiennego ceny ustalane były na tej zasadzie. Równowaga między podażą i popytem była ustalana na poziomie pojedynczej transakcji. Pół niedźwiedzia mogło kosztować woreczek soli, albo pięć korców zboża. Zależało to od pogody, siły woli handlujących, pory roku i wielu innych czynników. Dzisiaj chleb kosztuje 3.30, bo tak zostało to skalkulowane na podstawie ceny benzyny, zboża, paru jeszcze innych czynników i marży marketu. Nie ma targowania, nie ma poczucia satysfakcji z kupienia bochenka chleba. Dlatego Groupon nieco celuje w te podstawowe ludzkie uczucia, pozwalając "zdobyć" produkty czy usługi ze zniżką.

Przez chwilę przebiegła mi myśl, że może Allegro działa na podobnej zasadzie, ale nie. Tu jest odwrotnie, bo targujemy się w górę, jak na zwykłym targu niewolników w starożytności. Nie ma interakcji 1:1, walczymy z innymi licytującymi "kto da więcej". Zatem satysfakcja też nie ta, bo zostaje zawsze niesmak, że mogłem zapłacić mniej, ale mnie wciąż przebijali, więc musiałem wysupłać z portfela więcej niż spodziewałem się zapłacić na początku.

Pojawiały się już pomysły licytacji odwrotnej, ale to też nie jest to. To nie działa w taki sposób. Wciąż mamy element licytacji, a nie targowania. A ludzie potrzebują teraz znowu potargować się, uszczknąć coś z ceny i pochwalić się żonie, że udało się "zdobyć" coś w atrakcyjnej cenie. Sam nie raz przypominam sobie moje kupowanie samochodu, kiedy udało mi się rzeczywiście dużo opuścić z ceny wyjściowej i kupić auto bardzo atrakcyjnie. Sprzedawcy zależało na sprzedaniu, mnie zależało na kupieniu, więc doszliśmy do kompromisu, który na długo pozostawił zadowolenie. Minęło parę lat, a ja do dzisiaj myślę że auto warte było swojej ceny.

No dobra, ale znowu rozpisałem się nie na temat. Dzisiaj miała być pochwała Groupona. Miałem napisać, że nie jest taki zły, jak go malowałem wcześniej. Bo tak jest - pomysł sam w sobie jest bardzo dobry, bo pozwala wypromować się nowym firmom stosunkowo niewielkim kosztem. Dystrybucja 10 000 ulotek kosztowała nas całkiem sporo. A efekt mizerny, jeśli nie zerowy. Podobne odczucia mają znajomi, którzy masowo zaśmiecają osiedla ulotkami pizzerii, salonów kosmetycznych i innych działalności. Ja wziąłem do domu może jedną ulotkę z setek, które od paru lat znajdowałem codziennie w swojej skrzynce pocztowej. I nie była to ulotka nieznanej mi bliżej firmy, tylko chyba cennik ulubionej pizzerii. A skorzytanie z atrakcyjnego rabatu, polecenia znajomych i elementu okazji powoduje bardzo szybkie wciągnięcie na rynek nowego gracza. Bo ludzie, którzy kupili ze zniżką po pierwsze są bardziej zadowoleni z zakupu, po drugie już znają firmę, a po trzecie czują się zobowiązani. Bo dostali coś za 30% ceny, więc mają poczucie, że ktoś im coś dał od siebie. Więc jest większa szansa, że będą chcieli się odwzajemnić, kupując towar czy usługę po raz drugi. A z pewnością pięć zabiegów odchudzania to za mało, żeby poczuć efekt na stałe, więc będziemy kontynuować w znanym już miejscu. No właśnie, bo pojawia się jeszcze element strachu przed nieznanym. Mało kto lubi iść w nowe, nieznane miejsce. Nie wiadomo jak się zachować, nie wiadomo gdzie szatnia i kasa. Brrrr... Wolimy miejsca znane i lubiane. A obecna firma nie jest już nieznana, bo oswoiła nas zawrotnym rabatem. Więc wrócimy na kolejny zabieg dermabrazji lipostrukturalnej do "naszego" salonu. A tymczasem Grouponowa jednorazowa promocja wypromowała nowy biznes. Genialne.

Jeszcze tylko zostaje pytanie, które wymaga kolejnego już artykułu. Po co nam tyle nowych firm? Czemu powstają kolejne firmy ogrodnicze, oferujące założenie ogrodu po coraz niższych cenach? A dwa lata później już ich nie ma?

sobota, 12 lutego 2011

M(S)okia - płonąca platforma tonie

Wiele wieści na temat Nokii pojawiło się w ostatnich dniach w mediach. Nowy prezes najpierw napisał list otwarty do pracowników, w którym określił Nokię jako "płonącą platformę", a potem ogłosił plan restrukturyzacji. Nareszcie zauważył, że Nokia wypada z rynku. I to w pięknym stylu, tracąc w ciągu roku udziały w rynku z większościowych aż do niszowych.

Ale jeśli nawet ja przestałem znajomym polecać telefony Nokii, bo nie ma już czego wybrać, to jest kiepsko. Niestety od dobrych kilku lat widać było, że Nokia wykonuje jakieś chaotyczne ruchy tonącego, które co prawda trzymały ją pod powierzchnią, ale nie pozwalały się ani wynurzyć ani zatonąć. Setki modeli telefonów podobnych do siebie jak dwie krople wody, w kolejnych wersjach niepasujących do siebie, z aktualizowanym bez ładu i składu oprogramowaniem. Rezygnacja z największego potencjału jakości na rzecz "Designed in Finland, assembled in China". Najwięksi wielbiciele Nokii zaczeli gubić się w mnogości aparatów, nie było wiadomo który jest dobry, a który lepszy. Stworzenie setek nisz dla kolejnych modeli, balansowanie jakością na poziomie "biznesu i indywidualnych". Czy aby na pewno to słuszna droga? HTC ze swoim HD2, który był przez długi czas kosmicznie drogi, z kiepskim oprogramowaniem (niestabilne WM), wygrywał jakością za którą ludzie decydowali się zapłacić. Podobnie jak iphone - doskonała jakość wykonania i proste oprogramowanie - wciąż są to wartości za które ludzie chcą zapłacić. A E50, E51, E52, E52i, etc. poszczególne przykłady telefonów tracących na jakości, z coraz wolniejszym oprogramowaniem mimo coraz szybszych procesorów, ale za to w coraz niższych cenach.

Kolega ostatnio pytał mnie o telefon Gigabyte. Obawiam się że jeśli nowe telefony Gigabyte będą przynajmniej tak dobre jak ich płyty główne, to wkrótce pokonają Nokię jakością. Choćby dlatego że są produkowane na Tajwanie, w centrali firmy, a nie w Chinach. A rozwój Symbiana w Indiach? Pamiętam że Nokia chciała przenosić centra developerskie od nas od Indii. Miałem do tego mieszane uczucia, delikatnie mówiąc. Niestety tam jeszcze nie nauczyli się jakości. Jeszcze kilku lat potrzeba żeby produkowane oprogramowanie nie potrzebowało kolejnych iteracji poprawek już po wypuszczeniu na rynek.

Teraz nowy prezez Nokii (pochodzący z MS) podjął kolejną strategiczną decyzję. Decyzję która da Nokii szansę powrotu do źródeł, czyli produkcji gumowców. Nowe aparaty mają pracować pod kontrolą WM7. Moje doświadczenia z WM są niezmienne - jak było przed 10 laty, tak jest teraz. Nie sprawdzałem jeszcze WM7, bo na HD2 nie ma wersji, ale jakoś nie wierzę w rewolucję. Zatem myślę że wybór WM7 zamiast rozsądnie zainwestować w rozwój MeeGo, doprowadzi do produkcji kaloszy. Może błędem był wybór pana Stephena? Zamknął Nokii drogę do podniesienia się z kryzysu? A może chce odkupić upadłe przedsiębiorstwo i spełnić MSowe marzenie o produkcji telefonów pod własną marką? Kiedy na "cudzych" błędach nauczą się robić system operacyjny dla smartphone'ów?

Faktem jest że uparte inwestowanie w Symbiana zaszkodziło Nokii. Ale przecież S40 do tej pory jest ceniony, także przeze mnie - wielbiciela nowoczesnych technologii. Nie każdy potrzebuje genialnego smartfonu, który będzie sam dzwonił w kieszeni (bo akurat odblokował się niespodziewanie wielki dotykowy ekran). Smartfonu, który po każdym upadku ma tenże ekran do wymiany. Nie znam badań, ale przypuszczam, że przynajmniej 80% użytkowników telefonów wystarcza proste urządzenie z jasnym ekranem, dużymi cyframi i książką adresową. Jeśli jeszcze będzie miał dużą, wygodną klawiaturę, to zadowoli przeciętnego użytkownika. A - i żeby jeszcze włączał się 10s, a nie 2 minuty. Wystarczyłoby postawić do tego centralny serwer, który będzie przechowywał dane wszystkich telefonów (taki Exchange, ale nie przedziwne Ovi) i ludzie byliby szczęśliwi. Niech moja książka adresowa będzie bezpieczna w przypadku uszkodzenia telefonu, wróci na nowe urządzenie, kiedy tylko się zaloguję, to mi wystarczy. Wpisów na Facebooku też nie trzeba robić w toalecie.
A ciągłe zmiany wersji, formatów, wyglądu, konfiguracji - to nie działa! Ludzie nie lubią zmian, wolą to, do czego się przyzwczaili. Jak mówił inżynier Mamoń: "Ja lubię piosenki, które już słyszałem".

Można było podpatrzeć strategię Blackberry - o ile nie lubię tego urządzenia, to wiem że działa i jeszcze mnie nie zawiodło. Wiem że jeśli wymienię telefon, to wszystko na niego wróci bez zbędnego kombinowania. Wybiera numery, dzwoni kiedy trzeba, mogę czytać pocztę i czasem coś wysłać. Nawet w krytycznych sytuacjach jakieś zdjęcie da się zrobić. Ale nie narzekam, bo zdjęcia za pomocą BB robię tylko żeby coś zapamiętać, np. cenę produktu. Niczego więcej nie wymagam. Do dobrych zdjęć mam HTC HD2 z genialnym aparatem, ale w cenie sporo wyższej niż przeciętny kompakt i telefon razem wzięte.

A Nokia? Chyba przegrała ten wyścig jak wielu wcześniejszych dumnych przodowników. Palm, Ericssson, WordPerfect, pewno wielu innych, których nie pomnę teraz. Wydawało się że wystarczy coś robić dobrze i zawojować rynek. A peleton ucieka. Potem już chaotyczne innowacje nie pomagają.

sobota, 5 lutego 2011

Gr(o)upo(n'o)we oszczędności

Groupon rozwija się znacznie szybciej niż Facebook. Coraz więcej ludzi ulega manii grupowego kupowania ze zniżką. Idea świetna - Groupon jest pośrednikiem, dzięki któremu można kupować towary i usługi hurtowo. Groupon zbiera odpowiednio dużą liczbę osób, aby dostawcy opłacało się obniżyć cenę. Dzięki temu korzystają na tym konsumenci, bo końcowa cena jest czasem nawet o 70% niższa od detalicznej. Tylko czy aby na pewno? Czy rzeczywiście chodzi tu o dobro konsumentów? Kupujemy taniej, świetnie. Ale w rzeczywistości nie oszczędzamy, ale zwiększamy obroty dostawców, bo sprzedają więcej dzięki ludzkiemu pędowi do "zaoszczędzenia". Z każdym newsletterem, oferującym mi usługi w obniżonych cenach zastanawiam się, czy rzeczywiście jest mi to potrzebne? Czy kupiłbym "20 zabiegów hydromasażu stóp z wygładzaniem termicznym" (usługa wymyślona), gdybym nie otrzymał rewelacyjnej oferty zabiegów o wartości 1950PLN w cenie 329? Przecież takiej okazji nie można przegapic!!!! Hmm... Oczywiście że bym nie kupił. Z dwóch powodów. Po pierwsze czegoś takiego nie znałem do chwili otrzymania informacji, a po drugie nie jest mi to zupełnie potrzebne. Do baru sushi czy meksykańskiej restauracji pewno pójdę, ale kupię potrawy na które mam ochotę, a nie wymuszone przez niesamowitą ofertę zakupu potraw o wartości 70 złotych w cenie 35. Bylebym tylko skorzystał z oferty w ciągu najbliższych dwóch tygodni. A akurat teraz nie planowałem wyjścia. Przez tą ofertę czuję się jednak do tego zmuszony.

Dzisiejsze czasy wymuszają coraz większą konsumpcję. Jesteśmy wciąż manipulowani, aby kupować więcej. Potrzeby są wzbudzane na wszelkie możliwe sposoby. Przez litość (dzieci, biedni), poczucie wartości (nowy, znaczy lepszy), czy choćby przez coraz gorszą jakość produktów. Kiedy coś psuje się tuż po okresie gwarancji, "musimy" kupić nowe. Bo przecież już przyzwyczailiśmy się i bez danego urządzenia nie jesteśmy w stanie żyć. A nowe znaczy również lepsze. Ma więcej funkcji, których nie będziemy używali, ma dodatkowe walory, które przyzwyczają nas do jeszcze większej wygody i manualno-umysłowego lenistwa. Bo kto pamięta telewizory bez pilotów? Niedługo czajnik bez wyświetlacza będzie przeżytkiem. Bo przecież informacja o temperaturze wrzącej wody będzie bardzo pomocna.

Zacytuję z pamięci słowa Dalajlamy. "Bardzo lubię chodzić po supermarketach, oglądać te wszystkie nowe, piękne rzeczy. W głowie od razu rodzi się myśl - chcę tego. Ale zaraz przychodzi następna. Czy jest mi to potrzebne? Czy da mi szczęście?" Dlatego przy następnych zakupach zastanowię się jeszcze raz. Czy da mi to szczęście?

czwartek, 3 lutego 2011

Wielka porażka w wersji 3D

Dzieci są szczere, potrafią krzyknąć że "cesarz jest nagi". Czemu dorosli tego nie potrafią? Czemu wciąż brniemy w fikcję narzuconą przez wytwórnie filmowe i multipleksy? Czemu nie zagłosujemy nogami przeciw filmom 3D? Dzisiaj byłem rano w kinie na "Zaplątanych". Oczywiście w wersji 2D. Siedziałem w tłumie dzieci. Kiedy reklamy kolejnych nowości kończyły się słowami "już wkrótce w wersji 3D", na sali rozlegał się zbiorowy jęk zawodu. Oprócz nowego Puchatka żaden nowy film nie wyjdzie już w wersji 2D??? Dzieci przynajmniej szczerze wyrażają tu swój zawód i rozczarowanie. A dorośli? Pewno zmuszą pociechy do zakładania okularów, które przyciemniają obraz, męczą wzrok i nos. Bo pójdą na wersję 3D z niewyjaśnionego powodu. Czy dlatego że wersja 2D nie będzie już dostępna? Ja mam nadzieję, że jednak filmy w "płaskiej" wersji będą emitowane. Bo od Avatara nie miałem już ochoty na film trójwymiarowy. Bo ów trójwymiar po pierwsze nie jest potrzebny. Wartość dodana jest tak niewielka, jak zapach stajni w przypadku filmów zapachowych. Ileż można się zachwycać tym, że jeden stoi dalej a drugi bliżej. Ludzki mózg potrafi sobie to zamodelować na płaskim obrazie i walorów filmu to nie podnosi. Raczej to tani efekt, który w rezultacie jest drogi. Lepiej żeby film był przynajmniej śmieszny, albo dawał do myślenia.

Mam wrażenie że dla multipleksów filmy w 3D były okazją do ukrytej podwyżki cen biletów. Bo jeśli nie ma wersji 2D, wszyscy dopłacają te 5 złotych, żeby film zobaczyć. A dla rodziny jest to już zwykle 20 złotych. Gdzie odeszły te czasy, kiedy szliśmy na tani poniedziałkowy seans za 7 złotych, nie myśleliśmy o pop-cornie czy coli. I wypad do kina kosztował 7 złotych. Teraz wyjście do kina sporo przekracza stówę. Bo bilety po 25 dla czterech osób, dwie obowiązkowe duże paczki pop-cornu i cola dla każdego, czasem jeszcze jakieś prażone orzeszki... Rozrywka staje się bardzo droga, przez to coraz bardziej niedostępna.

I jak wytwórnie filmowe i multipleksy chcą walczyć z kopiowaniem filmów, niesłusznie zwanym piractwem? To zwykła walka rynkowa. Jeśli jakieś dobro jest zbyt drogie, to staje się elitarne, a reszta znajduje tańsze substytuty, nawet jeśli nie są tak ładne i zdrowe. Internet 20mBit i konto na RS kosztuje znacznie taniej niż wycieczka do kina. Więc mniej obciąża domowy budżet. A gdyby kino kosztowało dalej te 10 złotych (w poniedziałki 7), a ludzie nie byliby zmuszani reklamami i ogólnym trendem do kupowania dodatków, to kina byłyby pełne cały czas i nadal filmy mogłyby być emitowane przez pół roku a nie miesiąc jak obecnie. Ja bym na pewno bywał w kinie częściej, a nie myślał o kupieniu 50-ciocalowego telewizora z USB. I myślę że podobnie zrobiło by sporo ludzi.

Ale oczywiście nie myśłę o telewizorze 3D. Zwykłe HD w przynajmniej czterdziestu calach mi wystarczy. Bo HD było rzeczywiście postępem w telewizji, był to krok, w który warto zainwestować. W przeciwieństwie do 3D, które samo się antyreklamuje w sklepach RTV. Wystarczy tylko założyć ciężkie i grube okulary* (*nie dołączone do zestawu), żeby zobaczyć że obraz na takim telewizorze jest znacznie gorszy niż na "płaskim" telewizorze obok. Przecież żeby obejrzeć z kumplami mecz, nie będę ich prosił, żeby każdy sobie przyniósł swoje okulary za pięć stów. Bo przecież mnie nie stać na 8 par - to więcej niż telewizor. I nie będziemy potem siedzieć jak debile w ciemnych okularach, nie mogąc sobie trafić do ust butelką piwa i podnosząc bryle żeby popatrzeć kumplom w oczy. Ja po prostu będę miał zwykły telewizor, miękkie fotele i możliwość zintegrowania z innymi, spontanicznej radości ze strzelonego gola, bez stresu, że mi ktoś moje bezcenne okulary strąci. Inna sprawa że tamtych nie założę, bo mam już swoje korekcyjne.

A zatem uwierzmy dzieciom, przyznajmy się że "król jest nagi". Że promocyjna nagonka na 3D jest technologiczną i marketingową pomyłką. Zagłosujmy nogami za poprawieniem jakości obrazu w kinie i telewizji poprzez zwiększenie rozdzielczości a nie dorabianie sztucznego trójwymiaru tam, gdzie jest on niepotrzebny. Poczekajmy jeszcze kilkadziesiąt lat na prawdziwy trójwymiar, który na pewno uda się w końcu osiągnąć naukowcom. Całe społeczeństwo nie musi być pionierami nowej technologii. A na razie tak się dzieje.

piątek, 14 stycznia 2011

Finansowa mądrość ludowa

Obserwuję europejski kryzys finansowy. Ciągle zmiany - to będzie lepiej, to będzie gorzej. Wieszcze, progności małolaty z przeróżnych instytucji finansowych, którzy wiedzą najlepiej jak będzie zachowywał się rynek. Wypowiadają się w mediach, przepytywani przez równie młodych dziennikarzy. Ich mądrość bije z wypowiedzi przez wielką pewność siebie. Bo przeanalizowali sytuację, poczytali mądre analizy, wiedzą wszystko. Wiedzą lepiej od starych, doświadczonych wyjadaczy, bo mają wiedzę z Internetu.
Ich okrągłe, nic nie znaczące słowa, które mogą wypowiadać swobodnie, bo nikt tego nie zweryfikuje. Kiedy będzie się waliło i paliło, nikt nie będzie pamiętał, że dwudziestoparoletni przemądry analityk Łukasz z firmy X głosił, że należy kupować obligacje Portugalii.
Ale do tej pory ludzie wierzą im, słuchają i czytają analizy, potem kupują wysokooprocentowane obligacje zadłużonej po uszy Hiszpanii. Nie zastanawiają się, skąd ta Hiszpania znajdzie pieniądze za cztery lata, żeby im oddać obiecane bodaj 20% więcej. Bo kraj będzie musiał albo zarobić na siebie i swoich wierzycieli, albo jeszcze więcej pożyczyć z Unii, żeby ich spłacić. A ponieważ Unii już może wtedy nie być, więc spokojnie mogą obiecywać że oddadzą z wysokim procentem. Najwyżej zarobią przez sprzedanie kawałków swojej ziemi, jak omal nie zrobiła Grecja, której Niemcy zaproponowali zabranie kilku wysp za ich dług. A poza tym, kto wie, co będzie za cztery lata? Może uda się odbić od dna, zacząć zarabiać na siebie i na wierzycieli? Jak wielka może być ta nadzieja? Jak bardzo można ufać Hiszpanom, którzy do tej pory pożyczyli od Unii grube pieniądze i wcale nie pomogło im to podnieść się? Prawdopodobnie skonsumowali już wszystko i została kolejna deska ratunku - być może już ostatnia - wysokooprocentowane obligacje, które skuszą naiwnych wysokim zyskiem.
Obecne akcje Hiszpanii i Portugalii trochę przypominają mi działania nałogowych hazardzistów, którzy poszukują kolejnych źródeł finansowania, żeby przynajmniej trochę uspokoić dotychczasowych wierzycieli, a znaleźć pieniądze na swoje szaleństwa. Żadnych działań oszczędnościowych, żadnego myślenia o przyszłości, o tym żeby długi spłacić. A tylko jak skombinować kolejną kasę.

Bardzo jestem ciekaw, czy zachowałem się właśnie jak ten małoletni przemądrzały analityk z róźnych firm X, czy mam choć trochę racji w swoich obawach? Przeczytam pewno za rok, dwa i cztery.

piątek, 17 września 2010

Pamięć niezapamiętana

Ostatnio zrobiłem kilka rzeczy. Przejrzałem kontakty w komórce, stare bookmarki w Operze, swoją szufladę z gratami i szafę z ubraniami. Takie grzebanie w przeszłości dało mi trochę do myślenia. Myślenia wielopoziomowego.

Kontakty. Większość telefonów była już dawno nieaktualna, niektóre nazwiska ledwo mi kołaczą w pamięci, a twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Pewne postacie mignęły w życiu i odeszły w przeszłość. Niektóre są żywe w mej pamięci, ale i tak kontaktu do nich nie będę szukał w swojej książce adresowej. Bo przeprowadzili się, pozmieniali numery telefonów, adresy mailowe. Mogę ich odnaleźć łatwiej przez portale społecznościowe, LinkedIn, Facebooka, ostatecznie nawet zalogować się ponownie od Naszej Klasy, niż usiłować dodzwonić się na numer, który posiada teraz ktoś zupełnie inny. Do niektórych nie dotrę już może nigdy, choć chciałbym znowu się spotkać, odświeżyć kontakt, wspomnienia, zobaczyć jak żyją moi dawni przyjaciele. Ciekaw jestem, czy Marcin został artystą, jak marzył? Czy ma swoją pracownię? Nazwisko ma dosyć popularne, więc ciężko go znaleźć. A do nikogo z tamtego towarzystwa już nie mam kontaktu. Zatem mimo że jego nazwisko będzie wisiało w moim telefonie już bez numeru, to zostawię je, bo sporo razem przeżyliśmy.

Bookmarki. Dawniej skrzętnie notowałem wszystko, czego się dowiedziałem. Informacja była cenna i trudno dostępna. Kiedy stawiałem pierwsze kroki w Uniksie, zapisywałem sobie polecenia, tworzyłem własny podręcznik obsługi systemu. Bardzo przydatny przez parę lat, jeszcze po studiach do niego sięgałem. W komputerze miałem zainstalowane różne programy do zarządzania wiedzą, "pamiętniki", notatniki, bookmarki w przeglądarce, migrowane skrzętnie z wersji do wersji, z programu do programu. Przechowywały linki do stron, które znalazłem, szukając rozwiązań. Opisy rozwiązania problemów. A ostatnio sprawdziłem z ciekawości aktualność niektórych linków. Część już dawno się przeterminowała. Domeny i serwery znikły, strony zostały zaktualizowane. Podobnie jak nasza aak.pl - zmieniłem wersję CMS, ścieżki, katalogi do zdjęć i od razu wszystkie linki w Internecie, na forach i linkujących stronach znikły. Nawet "użyczający" sobie naszych zdjęć do opisu własnych produktów będą mieli kłopot, kiedy zorientują się że na ich stronach zdjęcia się nie wyświetlają.
Ale właśnie - teraz szybciej ponownie znajdę rozwiązanie przez google.com, niż korzystając ze swojego prywatnego archiwum. Choćby mówiąc do własnego telefonu do Voice Search. Bo stare linki nie działają, a nawet jeśli działają, to zwykle ktoś już znalazł lepsze rozwiązanie dla starego problemu. Zatem warto skorzystać z tej nowej wiedzy. Tak jak problem z uruchomieniem chkdsk na Viście. Kiedyś go miałem i rozwiązałem. Szukałem ostatnio ponownie i rozwiązań było już kilka, wszystkie lepsze od pierwowzoru.

Wyrzuciłem też trochę starych ubrań. Niektóre się zużyły, niektóre mi zbrzydły po wielu latach. Z jakiejś części wyrosłem, co miłe, bo raczej nie tyję. Czyli, jak to mówiła moja babcia, "zmężniałem" z wiekiem ;-) Ale żadne z tych ubrań nie straciło na aktualności, nie przeterminowało się jak jedzenie czy linki informacyjne.

Moja magiczna szuflada z gratami jeszcze czeka na drugi rzut porządkowania, ale i tak parę rzeczy poleciało już do śmietnika. Znalazłem m.in. dysk 3.5" o potężnej pojemności 8GB. Położyłem go obok karty microSD o tej samej pojemności. Zbliżamy się w szybkim tempie do opisywanych przez Lema pamięci krystalicznych. Maleńkich kryształków, mieszczących w sobie mnóstwo informacji. Mój wizjoner miał rację także w tym, że jego przepowiednie za szybko się sprawdzają. Nie o tym miałem pisać, ale cóż - moje umiłowanie do dygresji znowu wzięło górę. Zatem wracam do rozważań. Szuflada miała pokazać że stare dokumenty wciąż pozostają aktualne. Kiedy trzymam je w ręce, wspomnienia prowadzą do dawnych chwil. Nie zostały zerwane historyczne więzy, bo są w moim umyśle, a papiery stanowią katalizator, przywołujący wspomnienia. Może stare prawo jazdy, zaświadczenie o otrzymaniu medalu Staszica czy wyciąg z konta w Lloyds Bank nie są aktualne jako dokumenty, ale niosą ze sobą historyczny przekaz.

Tak więc dojdę do konkluzji, bo późno się robi, a dzisiaj wyjątkowo się rozpisałem. Wszystkie najnowsze sposoby przechowywania informacji i wiedzy są jakże nietrwałe i zmienne. Jak bardzo łatwo utracić wspomnienia, doświadczenia i spostrzeżenia, kiedy ufa się nowoczesnym nośnikom? Internet jest, ale może zniknąć za jednym impulsem elektromagnetycznym. Może odejść w niepamięć za czyjąś decyzją, która wyłączy serwery DNS, wciąż kontrolowane przez Amerykanów. A wtedy przez chwilę zostaną nam samodzielne wyspy informacji, które powoli staną się całkiem bezużyteczne. I znowu zostanie to, co jest w naszych głowach, co sobie przekazujemy z ust do ust, co może zniknąć tylko przez zatajenie. A my, ludzie, przestajemy ze sobą rozmawiać, bo ufamy tym elektronicznym środkom przekazu. Wysyłamy sobie maile, gadamy na komunikatorach, opisujemy swoje życiowe historie na blogach i portalach. Nawet te moje myśli zapisuję z pełną świadomością tego, że w jednej chwili mogą odejść w niepamięć. Ale moim celem nie jest zapisanie, podzielenie się w Internecie. Cel jest trochę wyższy. Zapisuję, bo wtedy pamiętam. To taki brudnopis, brulion, notatnik, który aktywizuje w mojej głowie ośrodki pamięci. Żeby zostało to we mnie.

piątek, 10 września 2010

Independence Day z biało-czerwoną flagą

Patrząc na ludzi w biało-czerwono-niebieskich majtkach z gwiazdami, na feerię sztucznych ogni czwartego lipca, na zakończenia każdego prawie filmu i bohatera z flagą, jesteśmy przekonani, że Amerykanie są wzorcowymi patriotami. Przecież tak bardzo manifestują swój patriotyzm, umiłowanie ojczyzny i narodowych wartości. Konstytucja, wolność, równość, braterstwo. Widoczne ka każdym kroku. W każdym momencie. Nawet pidżamy czy kostiumy kąpielowe w kolorach amerykańskiej flagi są symbolem patriotyzmu. Manifestowanego, pokazywanego wszystkim. Na piersiach, autach i długopisach.

Aż tu nagle Maja pokazała mi wszystko z innej strony. Ze strony Amerykanki, która w Polsce jest rzadkim gościem, a Dzień Niepodległości i Halloween obchodzi regularnie. Która spędziła w Polsce zaledwie kilka tygodni. Maja powiedziała że Polacy są wielkimi patriotami. Że ten patriotyzm widać na każdym kroku. W rozmowach, w widoczkach z Krakowa, w książkach. Bo podobno nigdzie indziej nie ma tak wiele książek, albumów o kraju, jak u nas. Polski patriotyzm nie jest tak powierzchowny jak amerykański czy angielski. Nie objawia się tysiącem kubków z brytyjską flagą, czy kąpielówkami w kolorach flagi amerykańskiej. Objawia się w ludzkich myślach, uczuciach, wrażeniach, słowach, gestach i czynach. Może czasem jest przesadzony, ale przesadzony z wiarą w ojczyznę. Do naszej flagi mamy szacunek. Mimo że tak łatwo połączyć biały z czerwonym, zwracamy uwagę na to, żeby odróżnić narodowy symbol od zestawienia kolorów.

Kiedy popatrzeć na kalendarz, to polskich narodowych świąt jest więcej niż w innych krajach. Nie robiłem tu dogłębnych badań, ale mam wrażenie że chyba tylko Irlandia zbliża się do Polski w stosunku do własnej historii, do celebrowania narodowych uroczystości.

A może jest to trochę dlatego, że my mieliśmy więcej wydarzeń, które odcisnęły piętno na naszej historii? Może ten polski patriotyzm wynika z tego, że po wielokroć musieliśmy bronić się przed innymi? Musieliśmy bronić naszej wolności, naszego poczucia odrębności narodowej? Amerykanie nie mieli w zasadzie takiej szansy. Jedyne walki, które toczyli, to walki wewnętrzne, kiedy tłukli się nawzajem, albo walki "o wolność" innych narodów. Kiedy jako najmądrzejsi występowali w wewnętrznych konfliktach, rozstrzygając je dla swojej wygody. Przystępowali do walki za swoimi przywódcami, oddając życie "za słuszną sprawę". Ale ta sprawa była słuszna jedynie politycznie. Ginący na wietnamskim froncie zwykli obywatele, "small people", jak powiedział jeden z prezesów BP po ekologicznej katastrofie platformy wiertniczej, ginęli bo przywódcy potrafili ich przekonać że to słuszne. Za to Polacy ginęli za Ojczyznę. Za Wolność Waszą i Naszą. Za jedność, wspólne, choć podzielone na trzy Państwo. Czy te słowa nie są bardziej przekonywujące niż "God bless America"?

Amerykańskie podejście jest takie. Jeśli nie mamy wroga, to możemy go sobie stworzyć. Zawsze znajdzie się jakiś Arab, Talib, Żółtek, murzyn, czy inny wróg, którego trzeba zwalczać w imię wolności. Północ-Południe, terroryzm, fanatyzm... Zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby komuś dać w mordę. A kiedy mamy rzeczywistego wroga, który przyszedł nocą, żeby zabrać nasz dom, walka jest bardziej racjonalnie uzasadniona. I patriotyzm też jest trwalszy.

Mógłbym jeszcze pogrzebać trochę w historii Anglii, która zmagała się z Irlandczykami i Szkotami. Która przekomarzała się przez całe wieki z Francją. W zasadzie bez celu i sensu, bo oni także nie musieli się bronić przed wrogiem, ale zawsze znajdowali sobie wroga, żeby zająć czymś obywateli. I dzięki temu w każdym sklepie w China Town można kupić tysiące misiów z brytyjską flagą, szorty z krzyżem św. Jerzego czy budzik z Big Benem. I co z tego, oprócz zysków dla Chińczyków i podatku dla Królowej??? Może rzeczywiście polski patriotyzm, objawiający się w albumach z Bieszczad i Tatr, flagach na masztach, czy w oknach na 11 listopada, jest jakby bardziej przekonywujący? Bardziej widoczny jako patriotyzm, a nie wymuszona manifestacja przynależności do kraju. Tak, bo my Polacy nie manifestujemy naszej przynależności do kraju. Czasem nawet mam wrażenie że nie uświadamiamy sobie tego. Sam sobie nie uświadamiałem do końca, że jestem patriotą, do krótkiej rozmowy z Mają, która wróciła do swojej drugiej od kilku lat ojczyzny. Która stwierdziła po krótkim pobycie w chłodnej, deszczowej, wciąż smutnej i dziurawodrogiej Polsce, że dzieci nie chciały stąd wyjeżdżać. Nie chciało im się wracać do kalifornijskiego ciepła, szerokich dróg, wszędzie manifestowanej wolności i patriotyzmu. Bo z tego wszystkiego jedyne co tam pociąga, to ciepło. Reszta jest chyba sztuczna i farbowana.

Nie zwalczajmy, nie kontestujmy narodowych świąt. Wywieśmy flagi, uczmy dzieci patriotyzmu. Niech nie zostaną jak Amerykanie czy Anglicy, ogłupieni przez rządzących, którzy podporządkowują społeczeństwo swoim interesom. Bo wyślą nas wszystkich na rzeź do Iraku, a my posłusznie stwierdzimy że słusznie.

piątek, 3 września 2010

Fanatycy na stos!!!

Ostatnio przeczytałem na FB komentarz znajomej. Komentarz dotyczący książki, którą wypożyczyła z biblioteki publicznej jej córka. Dziewczyna była oburzona tym, że w dziecięcej książeczce matka zachęcała dzieci do modlitwy. Stwierdziła że takie książki powinny być odseparowane i umieszczone w osobnej sekcji biblioteki. A przynajmniej powinny być szczególnie oznaczone jako szkodliwe treści. Tak to mniej więcej brzmiało. Mnie zabrzmiało jak fanatyzm, który ostatnio się jakoś bardziej uwidacznia. Fanatyczni obrońcy i fanatyczni przeciwnicy krzyża. Fanatyczni kibice piłkarskiego klubu. Fanatyczni antysemici i fanatyczni antychrześcijanie. Ludzie, którzy chcieliby żyć w idealnym świecie własnych przekonań, wśród ludzi, którzy się będą z nimi zgadzali na każdym kroku, potakiwali i uśmiechali się. Bez różnic, bez demonstrowania własnych, różnych przekonań. Oczywiście wszyscy oni manifestują swoją wolność przekonań, otwartość na innych, otwartość na inność. A po cichu biją krzyżem ateistę.


Tak, wiem że zbyt demonstracyjne manifestowanie swoich przekonań jest szkodliwe. Wiem że niedemonstrowanie przekonań nie jest dobre. Tylko gdzie jest ta granica? Jak łatwo od ataku na książkę można przejść do obwieszenia się bombami, albo złapania za bejsbolowy kij? Jak bardzo powinniśmy czyścić nasz świat z wszelkich elementów odróżniających ludzi od siebie?

Miałem kiedyś wrażenie, że amerykanie są liberalni. Że czasy Ku Klux Klanu się skończyły. Że skończyło się niewolnictwo i zwalczanie Indian. Ale wygląda na to, że ludzie którzy naturalizują się jako amerykanie, wpadają w fanatyzm innego rodzaju. Fanatyzm zwalczający "normalność". Z jednej strony nie można powiedzieć że murzyn jest czarny, a z drugiej strony walczymy z książką o modlitwie. Czy chodzi tylko o modlitwę katolicką? W tym przypadku tak. Gdyby kobieta wyciągnęła wątek z Koranu, czy modlitewny młynek, nie byłoby tej reakcji. Amerykański fanatyzm idzie w stronę atakowania tego, co do tej pory było normalne, co było większością, a akceptowania inności i często wręcz podkreślania jej. Mniejszości ostatnio mają większe prawa niż większość. Mniejszości atakują większość, bo mają poparcie. A nigdy tak nie było, więc tu coś zgrzyta. Zwykle większość była siłą i broniła się przed upadkiem. To naturalne, że zdrowe i silne zwierzęta przeżywają. To naturalne, że odmieńcy odstawiani są od stada, żeby nie psuć genotypu gatunku. A u nas? Niedługo heteroseksualne małżeństwa zostaną zakazane, wstyd będzie się pokazać mężczyźnie z dziewczyną. Ludzie zaczną udawać "innych", bo wtedy będą społecznie akceptowani. A w myślach wciąż będą fanatykami, którzy marzą o byciu w większości. I ten rozdźwięk między wewnętrznymi przekonaniami i tym, co pokazujemy, może nas doprowadzić do rychłego końca cywilizacji. Bo natura eliminuje jednostki niedostosowane.