poniedziałek, 24 czerwca 2019

Cieplarniany bullshit

Dużo się teraz mówi o efekcie cieplarnianym, który powodują ludzie. Płaneta się ociepla, lodowce znikają, temperatury rosną. A właściwie to nie tylko rosną, ale i maleją. Robią się coraz większe różnice między najniższymi i najwyższymi temperaturami. Planeta szaleje, wije się w gorączce. Płoną auta i kościoły. Ludziom brakuje wody, która podobno ucieka w głąb ziemi. Niedługo grozi nam zalanie pieczołowicie utrzymanych terenów nadmorskich. Nie mówiąc już o depresjach, w których człowiek się zagnieździł. Pomniejsze wyspy mają zginąć z mapy świata. Rzeki zaczynają wylewać, stężenie dwutlenku węgla rośnie. Wulkany zaczynają wykazywać coraz większą aktywność. Trzęsienia ziemi pojawiają się w miejscach, w których ich nie było za naszej pamięci. Giną kolejne gatunki roślin i zwierząt. Nie dość że wypierane z miejsc zajmowanych coraz bardziej przez rosnącą populację ludzkości, to jeszcze giną z powodu zmian klimatycznych i coraz bardziej niesprzyjających warunków.

Przepiękny obraz zaczyna się rysować. I przepiękna przyszłość dla naszych dzieci. Ale czy wnuki tego doczekają? Może wszystko się skończy kiedy podgrzejemy planetę jeszcze bardziej, spalając ropę i węgiel wydobywane spod powierzchni? A może najpierw zanieczyścimy morza, oceany i powietrze tak, że nie będzie już nic poza człowiekiem? Który rozprzestrzenia się coraz bardziej, zajmując kolejne przestrzenie. Niby gnieździ się w skupiskach zwanych miastami, ale te rozlewają się coraz bardziej, pochłaniając kolejne leśne tereny.

Na szczęście rolnictwo człowiek opanował w taki sposób że nie musi zajmować kolejnych połaci ziemi. Coraz więcej można wyhodować sztucznie, bez ziemi, bez słońca i tylko korzystając z coraz większych ilości wody i środków chemicznych wytwarzanych z coraz bardziej zaawansowanych przetworzonych substancji. I zwierzęta można już hodować jak w fabrykach. Nie jedzą trawy, nie zanieczyszczają odchodami ziemi. Na której dzięki temu można postawić kolejne domy i miasta.

Miasta rosną w górę, coraz bardziej zmieniając ukształtowanie terenu. Naturalne góry zajmowane są przez wieżowce, naturalne zagłębienia zalewa się wodą, aby powstrzymać powodzie i zmagazynować ją na suche dni. Zmieniają się kierunki wiatru, rytm rzek. Naturalne korytarze powietrzne i wodne odchodzą w niepamięć, bo człowiek wie lepiej jak powinny wiać wiatry i płynąć rzeki.

Niesamowita jest ta potęga człowieka, który uczynił sobie ziemię poddaną. A przynajmniej tak mu się wydaje. Bo wszelkie zmiany, robione przez człowieka, są coraz bardziej sprzeczne z naturą, przyrodą, prawami jakimi rządzi się planeta. Przecież pomidory i maliny chcemy jeść cały rok, a mięsa też chcemy więcej i więcej.

A mnie się wydaje że trochę na wyrost przypisujemy sobie tą boską moc zmieniania świata. Ziemia do tej pory traktowała nas trochę jak rozkapryszonego dzieciaka, który sobie rozrabiał, niszczył i łamał gałązki, wrzucał kamyki do strumienia. Bo w większości wystarczyło jej wywołać małą powódź, tsunami, czy tajfun, żeby zatrzeć te ślady rozrabiania. Ale w końcu doszło do tego, że nieco się zdenerwowała.

Cała ta wizja tego co ludzie na Ziemi robią, przypomina mi nieco raka, toczącego żywe stworzenie, albo rozpanoszonego na osłabionym czy zaskoczonym organizmie wirusa albo pasożyta. Atakuje sobie on różne słabsze miejsca, zagnieżdża się i zaczyna rozwijać. Uszkadza zdrowe tkanki. Powoduje ogniska zapalne. Ale kiedy tych ognisk zapalnych jest więcej, to organizm zaczyna walczyć. Podnosi temperaturę, aby wybić szkodnika. Powoduje kaszel i wymioty, żeby się pozbyć. Rozdrapuje chore miejsca, nie bacząc na miejscowe obrażenia. Bo głównym celem jest wybić dziada, pozbyć się wirusa. A cel uświęca środki.

I tak właśnie Ziemia teraz robi. Za dużo tych ognisk zapalnych, za gęste, zbyt natarczywe. Więc podnosi się temperatura, chore miejsca są, czyszczone co jakiś czas. Być może ucierpi też na tym nieco zdrowa tkanka, pożyteczne organizmy, które pomagają w rozwoju, ale najważniejsze jest, aby zabić to, co toczy chorobą organizm.

A więc Ziemia może jeszcze podniesie temperaturę. Może 40°C? Może 42? Ile wrzód wytrzyma? Na pewno nie jest aż tak odporny, choć buduje sobie mechanizmy obronne. Ale w końcu uda jej się wyzwolić z choroby albo zginie. Więc trwa teraz walka z rakiem zwanym ludzkością, która zamiast korzystać z symbiozy ze swoim żywicielem, postanowiła zostać pasożytem i wyssać ostatnie soki.

Ale myślę że Ziemia sobie poradzi. Podniesie temperaturę jeszcze trochę, wodę schowa na razie do wnętrza, wypuści kilka kataklizmów, które oczyszczą najgorzej zainfekowane miejsca. A potem wróci do normy. Zdrowe i pożyteczne organizmy uchroni przed zagładą, może nawet łaskawie zachowa parę egzemplarzy szkodliwego organizmu. Bo warto mieć odporność na przebyte wcześniej choroby. Przyda się ona w przypadku jeśli by się wrzód jednak odnowił kiedyś.

I zazielenią się łąki i pola, błękitne rzeki będą wpływać do zielonych oceanów. Zwierzęta wrócą na swoje miejsca i będą żyły w harmonii i zgodzie do następnej choroby.

Piękna nasza Ziemia cała...

Brak komentarzy: