piątek, 17 września 2010

Pamięć niezapamiętana

Ostatnio zrobiłem kilka rzeczy. Przejrzałem kontakty w komórce, stare bookmarki w Operze, swoją szufladę z gratami i szafę z ubraniami. Takie grzebanie w przeszłości dało mi trochę do myślenia. Myślenia wielopoziomowego.

Kontakty. Większość telefonów była już dawno nieaktualna, niektóre nazwiska ledwo mi kołaczą w pamięci, a twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Pewne postacie mignęły w życiu i odeszły w przeszłość. Niektóre są żywe w mej pamięci, ale i tak kontaktu do nich nie będę szukał w swojej książce adresowej. Bo przeprowadzili się, pozmieniali numery telefonów, adresy mailowe. Mogę ich odnaleźć łatwiej przez portale społecznościowe, LinkedIn, Facebooka, ostatecznie nawet zalogować się ponownie od Naszej Klasy, niż usiłować dodzwonić się na numer, który posiada teraz ktoś zupełnie inny. Do niektórych nie dotrę już może nigdy, choć chciałbym znowu się spotkać, odświeżyć kontakt, wspomnienia, zobaczyć jak żyją moi dawni przyjaciele. Ciekaw jestem, czy Marcin został artystą, jak marzył? Czy ma swoją pracownię? Nazwisko ma dosyć popularne, więc ciężko go znaleźć. A do nikogo z tamtego towarzystwa już nie mam kontaktu. Zatem mimo że jego nazwisko będzie wisiało w moim telefonie już bez numeru, to zostawię je, bo sporo razem przeżyliśmy.

Bookmarki. Dawniej skrzętnie notowałem wszystko, czego się dowiedziałem. Informacja była cenna i trudno dostępna. Kiedy stawiałem pierwsze kroki w Uniksie, zapisywałem sobie polecenia, tworzyłem własny podręcznik obsługi systemu. Bardzo przydatny przez parę lat, jeszcze po studiach do niego sięgałem. W komputerze miałem zainstalowane różne programy do zarządzania wiedzą, "pamiętniki", notatniki, bookmarki w przeglądarce, migrowane skrzętnie z wersji do wersji, z programu do programu. Przechowywały linki do stron, które znalazłem, szukając rozwiązań. Opisy rozwiązania problemów. A ostatnio sprawdziłem z ciekawości aktualność niektórych linków. Część już dawno się przeterminowała. Domeny i serwery znikły, strony zostały zaktualizowane. Podobnie jak nasza aak.pl - zmieniłem wersję CMS, ścieżki, katalogi do zdjęć i od razu wszystkie linki w Internecie, na forach i linkujących stronach znikły. Nawet "użyczający" sobie naszych zdjęć do opisu własnych produktów będą mieli kłopot, kiedy zorientują się że na ich stronach zdjęcia się nie wyświetlają.
Ale właśnie - teraz szybciej ponownie znajdę rozwiązanie przez google.com, niż korzystając ze swojego prywatnego archiwum. Choćby mówiąc do własnego telefonu do Voice Search. Bo stare linki nie działają, a nawet jeśli działają, to zwykle ktoś już znalazł lepsze rozwiązanie dla starego problemu. Zatem warto skorzystać z tej nowej wiedzy. Tak jak problem z uruchomieniem chkdsk na Viście. Kiedyś go miałem i rozwiązałem. Szukałem ostatnio ponownie i rozwiązań było już kilka, wszystkie lepsze od pierwowzoru.

Wyrzuciłem też trochę starych ubrań. Niektóre się zużyły, niektóre mi zbrzydły po wielu latach. Z jakiejś części wyrosłem, co miłe, bo raczej nie tyję. Czyli, jak to mówiła moja babcia, "zmężniałem" z wiekiem ;-) Ale żadne z tych ubrań nie straciło na aktualności, nie przeterminowało się jak jedzenie czy linki informacyjne.

Moja magiczna szuflada z gratami jeszcze czeka na drugi rzut porządkowania, ale i tak parę rzeczy poleciało już do śmietnika. Znalazłem m.in. dysk 3.5" o potężnej pojemności 8GB. Położyłem go obok karty microSD o tej samej pojemności. Zbliżamy się w szybkim tempie do opisywanych przez Lema pamięci krystalicznych. Maleńkich kryształków, mieszczących w sobie mnóstwo informacji. Mój wizjoner miał rację także w tym, że jego przepowiednie za szybko się sprawdzają. Nie o tym miałem pisać, ale cóż - moje umiłowanie do dygresji znowu wzięło górę. Zatem wracam do rozważań. Szuflada miała pokazać że stare dokumenty wciąż pozostają aktualne. Kiedy trzymam je w ręce, wspomnienia prowadzą do dawnych chwil. Nie zostały zerwane historyczne więzy, bo są w moim umyśle, a papiery stanowią katalizator, przywołujący wspomnienia. Może stare prawo jazdy, zaświadczenie o otrzymaniu medalu Staszica czy wyciąg z konta w Lloyds Bank nie są aktualne jako dokumenty, ale niosą ze sobą historyczny przekaz.

Tak więc dojdę do konkluzji, bo późno się robi, a dzisiaj wyjątkowo się rozpisałem. Wszystkie najnowsze sposoby przechowywania informacji i wiedzy są jakże nietrwałe i zmienne. Jak bardzo łatwo utracić wspomnienia, doświadczenia i spostrzeżenia, kiedy ufa się nowoczesnym nośnikom? Internet jest, ale może zniknąć za jednym impulsem elektromagnetycznym. Może odejść w niepamięć za czyjąś decyzją, która wyłączy serwery DNS, wciąż kontrolowane przez Amerykanów. A wtedy przez chwilę zostaną nam samodzielne wyspy informacji, które powoli staną się całkiem bezużyteczne. I znowu zostanie to, co jest w naszych głowach, co sobie przekazujemy z ust do ust, co może zniknąć tylko przez zatajenie. A my, ludzie, przestajemy ze sobą rozmawiać, bo ufamy tym elektronicznym środkom przekazu. Wysyłamy sobie maile, gadamy na komunikatorach, opisujemy swoje życiowe historie na blogach i portalach. Nawet te moje myśli zapisuję z pełną świadomością tego, że w jednej chwili mogą odejść w niepamięć. Ale moim celem nie jest zapisanie, podzielenie się w Internecie. Cel jest trochę wyższy. Zapisuję, bo wtedy pamiętam. To taki brudnopis, brulion, notatnik, który aktywizuje w mojej głowie ośrodki pamięci. Żeby zostało to we mnie.

piątek, 10 września 2010

Independence Day z biało-czerwoną flagą

Patrząc na ludzi w biało-czerwono-niebieskich majtkach z gwiazdami, na feerię sztucznych ogni czwartego lipca, na zakończenia każdego prawie filmu i bohatera z flagą, jesteśmy przekonani, że Amerykanie są wzorcowymi patriotami. Przecież tak bardzo manifestują swój patriotyzm, umiłowanie ojczyzny i narodowych wartości. Konstytucja, wolność, równość, braterstwo. Widoczne ka każdym kroku. W każdym momencie. Nawet pidżamy czy kostiumy kąpielowe w kolorach amerykańskiej flagi są symbolem patriotyzmu. Manifestowanego, pokazywanego wszystkim. Na piersiach, autach i długopisach.

Aż tu nagle Maja pokazała mi wszystko z innej strony. Ze strony Amerykanki, która w Polsce jest rzadkim gościem, a Dzień Niepodległości i Halloween obchodzi regularnie. Która spędziła w Polsce zaledwie kilka tygodni. Maja powiedziała że Polacy są wielkimi patriotami. Że ten patriotyzm widać na każdym kroku. W rozmowach, w widoczkach z Krakowa, w książkach. Bo podobno nigdzie indziej nie ma tak wiele książek, albumów o kraju, jak u nas. Polski patriotyzm nie jest tak powierzchowny jak amerykański czy angielski. Nie objawia się tysiącem kubków z brytyjską flagą, czy kąpielówkami w kolorach flagi amerykańskiej. Objawia się w ludzkich myślach, uczuciach, wrażeniach, słowach, gestach i czynach. Może czasem jest przesadzony, ale przesadzony z wiarą w ojczyznę. Do naszej flagi mamy szacunek. Mimo że tak łatwo połączyć biały z czerwonym, zwracamy uwagę na to, żeby odróżnić narodowy symbol od zestawienia kolorów.

Kiedy popatrzeć na kalendarz, to polskich narodowych świąt jest więcej niż w innych krajach. Nie robiłem tu dogłębnych badań, ale mam wrażenie że chyba tylko Irlandia zbliża się do Polski w stosunku do własnej historii, do celebrowania narodowych uroczystości.

A może jest to trochę dlatego, że my mieliśmy więcej wydarzeń, które odcisnęły piętno na naszej historii? Może ten polski patriotyzm wynika z tego, że po wielokroć musieliśmy bronić się przed innymi? Musieliśmy bronić naszej wolności, naszego poczucia odrębności narodowej? Amerykanie nie mieli w zasadzie takiej szansy. Jedyne walki, które toczyli, to walki wewnętrzne, kiedy tłukli się nawzajem, albo walki "o wolność" innych narodów. Kiedy jako najmądrzejsi występowali w wewnętrznych konfliktach, rozstrzygając je dla swojej wygody. Przystępowali do walki za swoimi przywódcami, oddając życie "za słuszną sprawę". Ale ta sprawa była słuszna jedynie politycznie. Ginący na wietnamskim froncie zwykli obywatele, "small people", jak powiedział jeden z prezesów BP po ekologicznej katastrofie platformy wiertniczej, ginęli bo przywódcy potrafili ich przekonać że to słuszne. Za to Polacy ginęli za Ojczyznę. Za Wolność Waszą i Naszą. Za jedność, wspólne, choć podzielone na trzy Państwo. Czy te słowa nie są bardziej przekonywujące niż "God bless America"?

Amerykańskie podejście jest takie. Jeśli nie mamy wroga, to możemy go sobie stworzyć. Zawsze znajdzie się jakiś Arab, Talib, Żółtek, murzyn, czy inny wróg, którego trzeba zwalczać w imię wolności. Północ-Południe, terroryzm, fanatyzm... Zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby komuś dać w mordę. A kiedy mamy rzeczywistego wroga, który przyszedł nocą, żeby zabrać nasz dom, walka jest bardziej racjonalnie uzasadniona. I patriotyzm też jest trwalszy.

Mógłbym jeszcze pogrzebać trochę w historii Anglii, która zmagała się z Irlandczykami i Szkotami. Która przekomarzała się przez całe wieki z Francją. W zasadzie bez celu i sensu, bo oni także nie musieli się bronić przed wrogiem, ale zawsze znajdowali sobie wroga, żeby zająć czymś obywateli. I dzięki temu w każdym sklepie w China Town można kupić tysiące misiów z brytyjską flagą, szorty z krzyżem św. Jerzego czy budzik z Big Benem. I co z tego, oprócz zysków dla Chińczyków i podatku dla Królowej??? Może rzeczywiście polski patriotyzm, objawiający się w albumach z Bieszczad i Tatr, flagach na masztach, czy w oknach na 11 listopada, jest jakby bardziej przekonywujący? Bardziej widoczny jako patriotyzm, a nie wymuszona manifestacja przynależności do kraju. Tak, bo my Polacy nie manifestujemy naszej przynależności do kraju. Czasem nawet mam wrażenie że nie uświadamiamy sobie tego. Sam sobie nie uświadamiałem do końca, że jestem patriotą, do krótkiej rozmowy z Mają, która wróciła do swojej drugiej od kilku lat ojczyzny. Która stwierdziła po krótkim pobycie w chłodnej, deszczowej, wciąż smutnej i dziurawodrogiej Polsce, że dzieci nie chciały stąd wyjeżdżać. Nie chciało im się wracać do kalifornijskiego ciepła, szerokich dróg, wszędzie manifestowanej wolności i patriotyzmu. Bo z tego wszystkiego jedyne co tam pociąga, to ciepło. Reszta jest chyba sztuczna i farbowana.

Nie zwalczajmy, nie kontestujmy narodowych świąt. Wywieśmy flagi, uczmy dzieci patriotyzmu. Niech nie zostaną jak Amerykanie czy Anglicy, ogłupieni przez rządzących, którzy podporządkowują społeczeństwo swoim interesom. Bo wyślą nas wszystkich na rzeź do Iraku, a my posłusznie stwierdzimy że słusznie.

piątek, 3 września 2010

Fanatycy na stos!!!

Ostatnio przeczytałem na FB komentarz znajomej. Komentarz dotyczący książki, którą wypożyczyła z biblioteki publicznej jej córka. Dziewczyna była oburzona tym, że w dziecięcej książeczce matka zachęcała dzieci do modlitwy. Stwierdziła że takie książki powinny być odseparowane i umieszczone w osobnej sekcji biblioteki. A przynajmniej powinny być szczególnie oznaczone jako szkodliwe treści. Tak to mniej więcej brzmiało. Mnie zabrzmiało jak fanatyzm, który ostatnio się jakoś bardziej uwidacznia. Fanatyczni obrońcy i fanatyczni przeciwnicy krzyża. Fanatyczni kibice piłkarskiego klubu. Fanatyczni antysemici i fanatyczni antychrześcijanie. Ludzie, którzy chcieliby żyć w idealnym świecie własnych przekonań, wśród ludzi, którzy się będą z nimi zgadzali na każdym kroku, potakiwali i uśmiechali się. Bez różnic, bez demonstrowania własnych, różnych przekonań. Oczywiście wszyscy oni manifestują swoją wolność przekonań, otwartość na innych, otwartość na inność. A po cichu biją krzyżem ateistę.


Tak, wiem że zbyt demonstracyjne manifestowanie swoich przekonań jest szkodliwe. Wiem że niedemonstrowanie przekonań nie jest dobre. Tylko gdzie jest ta granica? Jak łatwo od ataku na książkę można przejść do obwieszenia się bombami, albo złapania za bejsbolowy kij? Jak bardzo powinniśmy czyścić nasz świat z wszelkich elementów odróżniających ludzi od siebie?

Miałem kiedyś wrażenie, że amerykanie są liberalni. Że czasy Ku Klux Klanu się skończyły. Że skończyło się niewolnictwo i zwalczanie Indian. Ale wygląda na to, że ludzie którzy naturalizują się jako amerykanie, wpadają w fanatyzm innego rodzaju. Fanatyzm zwalczający "normalność". Z jednej strony nie można powiedzieć że murzyn jest czarny, a z drugiej strony walczymy z książką o modlitwie. Czy chodzi tylko o modlitwę katolicką? W tym przypadku tak. Gdyby kobieta wyciągnęła wątek z Koranu, czy modlitewny młynek, nie byłoby tej reakcji. Amerykański fanatyzm idzie w stronę atakowania tego, co do tej pory było normalne, co było większością, a akceptowania inności i często wręcz podkreślania jej. Mniejszości ostatnio mają większe prawa niż większość. Mniejszości atakują większość, bo mają poparcie. A nigdy tak nie było, więc tu coś zgrzyta. Zwykle większość była siłą i broniła się przed upadkiem. To naturalne, że zdrowe i silne zwierzęta przeżywają. To naturalne, że odmieńcy odstawiani są od stada, żeby nie psuć genotypu gatunku. A u nas? Niedługo heteroseksualne małżeństwa zostaną zakazane, wstyd będzie się pokazać mężczyźnie z dziewczyną. Ludzie zaczną udawać "innych", bo wtedy będą społecznie akceptowani. A w myślach wciąż będą fanatykami, którzy marzą o byciu w większości. I ten rozdźwięk między wewnętrznymi przekonaniami i tym, co pokazujemy, może nas doprowadzić do rychłego końca cywilizacji. Bo natura eliminuje jednostki niedostosowane.

środa, 25 sierpnia 2010

Ładną, czy ładniejszą?

Przed chwilą przesłuchałem doskonały wykład psychologa Barry'ego Schwartza, który wystąpił na konferencji TED.

W dzisiejszych czasach rzeczywiście jesteśmy zagubieni w możliwościach. Zagubieni w wyborach, których musimy wciąż dokonywać. Pójście do sklepu to wyzwanie, bo musimy wybrać między dziesiątkami podobnych produktów, które mają te same funkcje. Soki, które smakują prawie tak samo, a wybieramy między tymi z cukrem, z cząstkami owoców, a bezcukrowymi. Producenci podpowiadają nam w reklamach, które wybory są dla nas dobre, ale te podpowiedzi nie są pomocne. Jest ich za dużo, każdy chce nas przeciągnąć na swoją stronę, zachęcić do zmiany dotychczasowych nawyków i przyzwyczajeń. Wybrać coś nowego, zrezygnować ze starego. Nowe wybory, nowe szanse. Większa niepewność i niezadowolenie z ostatecznego wyboru. Bo zostaje za dużo niesprawdzonych możliwości.

Teraz już nawet w pracy ludzie nie mogą wytrzymać za długo, bo kusi nowa, lepsza. Ileż można pracować na jednym stanowisku? Przychodzą do mnie ludzie, zmęczeni pracą po ośmiu miesiącach. Chcieliby robić coś nowego, spróbować podjąć wyzwania. Gotowi są do zmiany, to nowych wyborów. Po dwóch latach czas zmienić firmę, bo mamy wybór, więc czemu z niego nie skorzystać. A stare powiedzenie że trawa po drugiej stronie płotu wydaje się bardziej zielona zostało zapomniane i ludzie go już nie rozumieją. Nie przemawia do nich mądrość wypracowana przez pokolenia. Bo przecież muszą sami spróbować, sami wybrać. I motają się w tych wyborach, a potem wracają ze skulonymi uszami. Bo wybór okazał się wcale nie tak atrakcyjny. Bo to, co mamy, też jest dobre, a często lepsze niż nowe i nieznane. Bo jeśli nie szukamy za bardzo, nie zastanawiamy się za długo, jesteśmy w rzeczywistości bardziej zadowoleni i szczęśliwi.

Mam kolegę, który zawsze bardzo dokładnie wybiera. Kupując telewizor, jeździ, porównuje, sprawdza wszystkie modele i egzemplarze. Sprzedawcy w sklepach RTV boją się go, bo zajmuje im długie godziny nawet po zamknięciu sklepu. W końcu wybiera i ze swojego wyboru jest od razu niezadowolony. Bo mógł jeszcze lepiej sprawdzić, poczekać miesiąc i kupić lepszy, bardziej doskonały model.

Z kobietą życia jest podobnie. Im bardziej jej szukamy, tym mniej spełnieni czujemy się w związku. Kiedyś pary były łączone przez rodziców. Swatane jeszcze w dzieciństwie, nie było "szukania" odpowiedniego partnera. Nie było chodzenia ze sobą, zrywania, eksperymentowania, dobierania "najlepszego" partnera. Ludzie nie musieli dokonywać wyboru, tylko żyć z tym, co im życie podało na tacy. A teraz szukamy, sprawdzamy, testujemy. Nowi partnerzy, bo "trzeba sprawdzić". W końcu decyzja podejmuje się sama, ale poprzedzona wieloma możliwościami. Zbyt wieloma. I potem taki delikwent szybko nudzi się mężem czy żoną. Po paru latach dochodzi do wniosku, że mógł wybrać lepiej, że obecne życie jest nudne, bo mogłoby być o wiele bardziej ekscytujące. I rozwodzą się po kilku latach. Nie doceniają tego, co mają, bo mają za duży wybór. Bo znowu mają opcje. I krzywdzą sami siebie i innych dookoła. Krzywdzą swoim niezadowoleniem z wyborów dokonanych i niedokonanych. Żalem za tym, czego nie zrobili i z powodu tego, co zrobili, a mogli zrobić inaczej, czyli lepiej.

A prawda jest taka, że nigdy nie może być lepiej. Jak kiedyś mądrze powiedział pan Marek Skała: "zawsze dokonujemy najlepszych w danym momencie wyborów". Jeśli będziemy się tego trzymać, to będziemy szczęśliwsi.

Ważne jest tylko to, żeby podejmować decyzje i je akceptować, a nie starać się szukać dalej. Nie pozwalać innym na kierowanie naszym życiem, ale wybierać z najmniejszej możliwej ilości opcji. Zostać przy swoim ulubionym soku, nie próbować w czasie każdych zakupów szukać lepszego. Cieszyć się każdym dniem z obecną żoną, dziewczyną, bo z innymi może być ostatecznie najwyżej tak samo. Podtrzymywać emocje i chwytać dzień, korzystać z tego co jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

Ja jeszcze nie do końca się tego nauczyłem. Ale każdy dzień przynosi naukę i nowe doświadczenie. Umiejętność bycia ze sobą i sobą. Akceptacji tego, że czasem wybieram, czasem nie wybieram. A każdy ruch to mój wybór, który jest jedynym słusznym w danym momencie. Uczę się tego, że jeśli czegoś nie robię, to nie robię tego świadomie, bo to jest MÓJ wybór.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Granie i koncertowanie

Ostatnio poszedłem na koncert. Wydarzenie niezwykłe, bo na dużym koncercie nie byłem chyba z dziesięć lat. Kiedyś często chodziliśmy z przyjaciółmi na koncerty mniejsze i większe. Na większe nie było nas za bardzo stać, więc było ich tylko kilka w moim życiu. Ale Juwenaliów żadnych nie opuściłem. Potem zaczęła się rodzina i zaniedbałem tą sferę przyjemności. Szkoda, ale jak widać, można to nadrobić. Kupiłem bilet na dwa dni Coke Live Music Festival i zaczęło się. Do uczestnictwa przygotowałem się wcześniej, posłuchałem bardziej uważnie wykonawców, którzy mieli się pojawić. Nie było tak, że ich zupełnie nie nie znałem, bo często pojawiają się w Trójce i Radiu Kraków, ale zwykle muzyka ta leciała gdzieś w tle. Zatem musiałem posłuchać z większą uwagą, żeby wiedzieć kto wystąpi i co zagra. Po dwóch dniach wiedziałem już że najbardziej czekam na 30 Seconds to Mars i na Muse. Także Chemical Brothers nęcili, ale bardziej jako muzyczno-wizualne widowisko. Nie zawiodłem się. Wszystkie zespoły pokazały to, czego oczekiwałem. Przy okazji przypomniałem sobie, jak to jest z słuchaniem i oglądaniem zespołów. Na koncert idzie się oglądać i poczuć atmosferę, a posłuchać dobrej muzyki trzeba w odpowiednich domowych warunkach. Na koncercie muzycy mogą fałszować (trochę!!!), czasem nie trafić w tonację, poeksperymentować z dźwiękiem, wykonać jakąś wariację na temat utworu. Liczy się to, że grają rzeczywiście na żywo, a nie z playbacku. Tutaj największe wrażenie uczynili na mnie Chemical Brothers. Stali sobie za swoimi potężnymi komputerowymi konsolami, z lekka podrygując i nie utrzymując praktycznie kontaktu z publicznością. Byli w swoim muzycznym świecie, bawiąc się dźwiękiem i światłem. W przypadku muzyki elektronicznej nie jest łatwo wyłapać wpadki. Ale kiedy się dobrze skupić, to można złapać nierówno nałożone patterny, drobne spóźnienia w wejściach kolejnych rytmów. Zatem grali na żywo i to było najważniejsze. Czułem że są tam z nami, choć nie mówili nic.

Natomiast moje nowe odkrycie, 30 Seconds to Mars doskonale utrzymuje kontakt z publicznością. Całkowite przeciwieństwo poprzedniego zespołu. Wokalista chyba także był szczerze zachwycony krakowską publicznością. Czuło się relację, muzyczny związek. Dialog, który był nie tylko muzyką. Muzyki można słuchać w domu, ale zobaczyć na żywo, jak człowiek potrafi zaangażować się w przekazanie innym swoich muzycznych uczuć, tego można doświadczyć tylko na koncercie. Dlatego właśnie 30 Seconds to Mars ujęli mnie i już szukam ich płyt do mojej płytoteki. Chyba staną niedaleko Camela.

Najmilszym zaskoczeniem był dla mnie zespół, którego nie znałem. Nie przyłożyłem się do przesłuchania ich utworów, bo brakło czasu. A Panic! At the Disco odwalili kawał dobrej roboty. Mimo że czuło się że mają kompleks supportu przed Muse. Nie musieli. Nie mogłem się oderwać od koncertu, bo technicznie byli chyba najlepsi. To będzie mój drugi zespół, którego płyta pojawi się w mojej płytotece.

O Muse nie będę mówił, wiele jest komentarzy w Internecie.

A samo Coke, jako festiwal? Organizacja i atmosfera świetna, prawie do końca. Sprytne ograniczenie spożycia piwa poprzez zamknięte ogródki, promocja PayPass, która zmniejszała kolejki, pojawienie się organizatora z podziękowaniami dla publiczności przed samym koncertem Muse, sztuczne ognie na koniec. Wszystko było zorganizowane na najwyższym poziomie. Jedyne, co przerosło organizatorów, to organizacja wyjścia. Ludzie schodzili się na koncert przez osiem godzin, a chcieli wyjść w pół. Dlatego przy ciasnych bramkach kłębił się nieziemski tłum. Gdyby wybuchła panika, to metalowe bramki byłyby bardzo niebezpieczne. Na przewróconych bramkach ludzie mogli połamać nogi. Ale na szczęście wyjście obyło się bez niebezpiecznych przygód. Chyba że ktoś został zmuszony do zostawienia w depozycie aparatu lub innych rzeczy. Musiał poczekać w tysiącosobowej kolejce.

Co lepsze, udała nam się pogoda, noce były ciepłe jak na połowę sierpnia. A co najważniejsze, było bezdeszczowo. Chyba ktoś zaplanował pogodę, wiedząc, że pójdę na festiwal w tym roku ;-)

Zatem bardzo się cieszę, że wybrałem się w końcu na koncert. Wydaje się że to drogo za taką imprezę, ale gdybym chciał na żywo posłuchać tych zespołów osobno, kosztowało by to znacznie więcej. Więc wrażeń zostanie na kilka miesięcy, może nawet lat. Zatem jeśli ktoś się zastanawia, czy warto, odpowiem: Tak!

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Społeczna odpowiedzialność biznesu

Teraz firmy stawiają na odpowiedzialność, na to żeby wszyscy pracownicy angażowali się w firmę, kreowali ją, podsuwali pomysły. Lean management, inicjatywy angażujące pracowników w rozwój i podsuwanie pomysłów.
Ale czy nie jest to próba przesunięcia odpowiedzialności na podwładnych? Psychiczny szantaż, próbujący wymusić, żeby pracownicy poczuli się odpowiedzialni za pracę, czyny, działania? Nawet jeśli tego nie potrafią. Hierarchia, wiele szczebli zarządzania, biznesowa świadomość. Wszystko to są próby scedowania odpowiedzialności za działania na innych.

Pracownicy mają przychodzić do pracy nie ze strachu przed przełożonym, utratą pracy, obniżeniem pensji, ale świadomie i odpowiedzialnie – bo biznes tego wymaga. A może to zła droga? Bo większość ludzi nie chce myśleć, nie chce być odpowiedzialna. Chcą czuć ten strach, niepewność jutra, bo brzemię odpowiedzialności za „korporację” jest za duże i niezrozumiałe? Prosto jest zrozumieć i poczuć zależność – spóźnię się do pracy -> dostanę niższą wypłatę -> nie kupię nowego telewizora. Trudno jest zrozumieć – spóźnię się do pracy -> wskaźniki jakościowe spadną -> klient będzie chciał renegocjować umowę -> firma może stracić kontrakt -> mogę stracić pracę. Za wiele niezrozumiałych czynników. Zatem manager, który usiłuje uświadomić to pracownikom, może za wiele oczekuje? Może jest zbyt leniwy, albo mało ma zdolności zarządzania ludźmi? Nie potrafi wprost krzyknąć na spóźnionego pracownika, obniżyć mu premię, napiętnować za pojedynczy wybryk? A może po prostu mierzy go swoją miarą i wierzy że ludzie potrafią myśleć bardziej szeroko? Że myślą bardziej przyszłościowo, a nie żyją chwilą? Naiwnie wierzy, że pracownik nie lubi być opieprzany za zawaloną pracę i będzie się starał tego proaktywnie unikać?

A ludzie żyją chwilą. Idą dzisiaj do pracy, kiedy się spóźnią, próbują to ukryć, wytłumaczyć się. Kiedy nie muszą pracować, starają się leniuchować, wykorzystać to że dzisiaj ktoś im płaci za przychodzenie do pracy. Cieszą się że kolejna pensja spłynęła i można zapłacić rachunki, może nawet kupić sobie wymarzony telewizor? I zasiąść wieczorem przy piwku, czekając na następną pensję, wiedząc że jeśli szef nie opier... za dużo w tym miesiącu, to dobrze pracowałem. W następnym miesiącu znowu przychodzić co rano do pracy, żeby odwalić te swoje osiem godzin, nie narobić się za wiele, poczuć satysfakcję z tego, że jestem sprytny, bo dostałem pensję za cały miesiąc mimo że parę godzin dziennie spędziłem w Internecie, albo śpiąc na workach z cementem.

Zatem może cała ta społeczna odpowiedzialność biznesu, cedowanie odpowiedzialności, micro-management i inne chwytliwe hasła są ułudą. Może managerowie znowu muszą być kierownikami, przejmując odpowiedzialność za przydzielanie zadań, kontrolowanie ich wykonania i rozliczanie? Całe to przymilanie się pracownikom, żeby lepiej pracowali bo „tworzymy zespół”. Chwytliwe hasła w stylu team building, intimacy, business responsibility, to wszystko fikcja?

Oglądałem w końcu “300”. Trzystu Spartan działających jak jedna drużyna. Jeden organizm, który działal perfekcyjnie. Marzenie każdej firmy. Ale kiedy się nad tym bliżej zastanowić, to ten zespół był wybrany z tysięcy Spartan. Reszta, która się nie wpasowała w drużynę, siedziała w domach, orała pole, wygłaszała płomienne mowy, płodziła dzieci i wykonywała tysiące czynności, które nie wymagały tak ścisłego zespolenia i zjednoczenia z zespołem. Żyli swoim życiem, a trzystu walczyło i ginęło za nich. Może nadal tak jest? Mamy możliwość stworzenia małej, entuzjastycznej firmy, która działa jak jeden organizm. A kiedy firma się rozrasta, zaczyna się w niej pojawiać coraz więcej ludzi, którzy nie wpasowują się w drużynę, bo mają to wszystko w d... Zależy im tylko na tym, żeby osiągnąć swój cel. Nie chcą ginąć za ideę, za innych, za zespół, bo im się to nie opłaca, nie mają w tym interesu. Zatem trzeba im dawać konkretne zadania, kontrolować i rozliczać z rezultatów. Zasiej zboże, oddaj państwu dziesięcinę. Jeśli nie, to idziesz w dyby, ale na zimę. Bo w lecie będziesz potrzebny do popędzania wołów.

Falbanki dla Anki

Wczoraj zobaczyłem poduszkę w poszewce z falbankami. Paulina była zdziwiona, poduszka jej się nie podobała. Dziecko współczesnych czasów, wychowane na prostych, tanich w produkcji poszwach, bez dodatkowych zdobień. Nawet nie wiedziała co to jest.

Współczesne czasy dążą do uproszczeń. Prosta forma to to, co nam się podoba. Zastanawiam się jak bardzo jest to narzucone przez reklamę, wzornictwo, marketing, a jak bardzo jest to w naturze człowieka. Bo kiedyś ludzie spędzali całe dnie na obrobieniu i ozdobieniu jednej poduszki. Kobiety wycinały, haftowały, obszywały całymi wieczorami. Tworzyły dzieło, które dzisiejsze dziecko odrzuca. Które się nie podoba, nie jest doceniane. A ile musiały się przy tym natrudzić? Ile czasu zajmowało stworzenie takiego małego rękodzieła? Dzisiaj producenci nawet nie zadają sobie trudu, żeby oprogramować maszyny na wschodzie, żeby zdobiły poduszki w taki sposób. Farbują poszwę we wzory, liczy się kolor, duży i wyrazisty obraz, prosta i tania w produkcji technologia. Nic poza tym. A czy ktoś pamięta dzisiaj poszwy na kołdrę z charakterystycznym rombem po środku? Byłoby to za trudne i zbyt kosztowne do wyprodukowania. Zatem upraszczamy, oszczędzamy, sprzedajemy prostotę.

Popatrzmy na telefony: iphone, HTC, najnowsze Samsungi czy Nokie - wszystko to dąży ku prostocie, rezygnacji z wszelkich ozdobników. W produkcji tanie, nie trzeba ani zatrudniać artysty do zdobienia, ani drukować artystycznych wzorów na obudowie. "Piękny w prostocie" produkt się lepiej sprzeda. Pamiętam że Nokia ekspermentowała z pięknymi, zdobionymi telefonami. Wykorzystywała ciekawe, drogie materiały, zatrudniała kompozytorów do komponowania dzwonków. Nie było na to rynku. Ludzie nie chcą pięknych, indywidualnych gadżetów, wolą prostotę i minimializm. Za nic mają to, że to powtarzalne, że tysiące innych mają taki sam gadżet w kieszeni. A kiedyś każdy rycerz dbał, żeby jego szabla czy mizerykordia miały indywidualną inkrustację. Żeby zbroja i herb odróżniały się od innych.

A dzisiaj cieszymy się że dzieci w serialu mają taką samą poszwę w literki, kupioną w Ikei. Co czujemy? Jedność? Wspólnotę? Tożsamość? Nie wiem - nie mogę wyjaśnić dlaczego tak łatwo zrezygnowaliśmy z indywidualności na rzecz powtarzalności.

Patrzę na moją Nokię. Nakleiłem na nią migającą naklejkę w kolorach polskiej flagi. Ustawiłem własną tapetę, własne dzwonki. Hmm... może jednak indywidualność w dobie komercji i taniej produkcji przejawia się dzisiaj w inny sposób??? Może to nic, że za chwilę zatonę w seryjnej ikeowej czerwonej pościeli? Mam coś innego, co mnie wyróżnia?

wtorek, 3 sierpnia 2010

Turbo-doładowanie

Po obozie dostałem energetycznego kopa. Doskonale działa na człowieka takie oderwanie się od pracy umysłowej, "ścioranie" fizyczne. Dwa tygodnie intensywnych treningów, wylanie hektolitrów potu pomogło zregenerować umysłowe siły. Jednak wciąż jesteśmy pierwotni, mimo całej współczesnej technologii, odciążenia człowieka od pracy fizycznej, nasze umysły potrzebują cielesnego zmęczenia, żeby lepiej pracować. Dawniej wymyślaliśmy koło po kilkugodzinnym pościgu za mamutem, kiedy znużeni leżeliśmy przy ognisku. Dzisiaj siadam na parę wieczorów do strony internetowej po dwóch tygodniach "obijania ryja".
I efekty zaraz widać. Migracja aak.pl ze strarego mambo do joomla przebiegła dużo sprawniej, niż myślałem. Zresztą przez parę lat nie mogłem się za to zabrać, bo bałem się, że coś pójdzie źle i będę siedział tygodnie żeby to naprawić. A tu strona w nowej odsłonie stanęła już po kilku godzinach kopiowania i po puszczeniu paru skryptów. Potem zostało dopracować nową skórkę, poprawić błędy i usunąć starocie. Mam jeszcze trochę do zrobienia, ale wciąż mam energię. Być może skończy się ona, kiedy nogi się zregenerują i będę znowu mógł zrobić pełny przysiad, ale na razie czuję że jest dobrze.

Udało mi się też w tym przypływie energii napisać parę nowych artykułów o jedzeniu na galaktozemia.net. Mam nadzieję że nowe przepisy i zdjęcia potraw będą się pojawiać już systematycznie. I powstanie wiarygodne źródło wiedzy o jedzeniu nie tylko dla chorych dla galaktozemię, ale dla wszystkich, którzy chcą się odżywiać zdrowo.

No i jeszcze jeden projekt - tatonkafamily.pl dostała znowu kilka nowych artykułów. W końcu pojeździliśmy trochę w te wakacje i parę nowych wycieczek się zapowiada. Zatem mam nadzieję, że uda się jeszcze coś napisać.

Miałem już kończyć te szybkie przemyślenia, ale właśnie sobie przypomniałem, że reaktywowałem blog i oprócz artykułów, które napisałem w ostatnich dniach, w mojej głowie siedzi jeszcze przynajmniej kilka następnych. Zatem w najbliższym czasie może znowu coś powstanie...

niedziela, 1 sierpnia 2010

Indywidualność naszych czasów

Jakoś dawno nie myślałem o blogowaniu, choć widzę że kiedyś miałem do tego zacięcie. Ale ostatnie lata trochę przygasiły moją kreatywność i chęć działania. Na szczęście chyba ten czas w dolnej części sinusoidy już jest za mną i pnę się mozolnie pod górę. Na szczęście czy nieszczęście dla czytelników? Zależy od tego czy komuś będzie się znowu chciało czytać moje rozważania. Rozważania, które notuję sobie publicznie, ale raczej dla siebie. Po przejrzeniu paru postów z 2005 roku (mówimy "dwa tysiące piątego"!) stwierdzam, że ciekawie jest pogrążyć się w tej lekturze - jakbym czytał blog kogoś innego.

No i właśnie o to chodzi. W dzisiejszych czasach indywidualność buduje się i zmienia się z czasem. Pewno było tak zawsze, ale teraz widać to szczególnie mocno, bo każdy może zamrozić sobie obraz samego siebie w danym momencie życia, pisząc właśnie bloga. Kiedyś tą rolę pełniły pamiętniki. Ale dostęp do nich był ograniczony - mogły zamoknąć, wyblaknąć, spłonąć. I nie zachęcały tak bardzo do powrotu do dawnych czasów, do lektury przemyśleń, jak blog który jest publiczny i pisany po to, żeby inni mogli go przeczytać. Czyli jest pisany "komercyjnie", jak dobra książka. Dla czytelnika, a nie zanotowania stanu duszy. Bo duszy nie chcemy tak bardzo uzewnętrzniać. Mamy raczej potrzebę pokazania własnej indywidualności innym ludziom. Możemy albo podyskutować z kimś twarzą w twarz, choćby przy piwie czy whisky, a możemy też rozpocząć dyskusję pisząc na takiej publicznej tablicy.

A indywidualność spojrzenia, przemyśleń, wnętrza jest teraz coraz bardziej pożądana, bo rzeczy przestają nas identyfikować. Co drugi ma iphone'a, garnitur z Zary, ser ze Spomleku. Nie mamy już ręcznie kutych pancerzy, mieczy, rzeźbionych scyzoryków. Nawet jedzenie jest zunifikowane, zaglądająć do lodówek znajomych zobaczymy te same produkty. Czasem nawet całkiem gotowe do jedzenia zupy, drugie dania. Zamawiamy standardową pizzę, rzadko ktoś wysila się żeby samodzielnie dobrać składniki. Samochody kupujemy ze standardowym wyposażeniem. Producenci wszystkiego zniechęcają nas do indywidualizmu, bo to kosztuje więcej.

Ostatnio kupiłem podkoszulek z aplikacją. Podobał mi się, był na wyprzedaży, więc wziąłem, choć wiedziałem że w każdym sklepie tej sieci sprzedają identyczne. Nawet nie pomyślałem o tym, że mogę na każdej ulicy spotkać ludzi w takich samych koszulkach do chwili, kiedy miła pani w kantynie nie zwróciła uwagi na mój "wyróżniający się" podkoszulek. Ona po nim zapamiętała, komu ma donieść rybę, a moje myśli potoczyły się w kierunku utraty indywidualizmu. Po ostatniej wizycie pod Grunwaldem, gdzie spotkaliśmy ludzi w ręcznie wykonanych strojach bitewnych z epoki, bardzo mocno odczułem tą "masowość" współczesnej produkcji.

A zatem kończę mój jakże indywidualny wpis. Niech on przynajmniej wyodrębni z tłumu jednostkę, siedzącą przy seryjnym komputerze, w seryjnych jeansach i koszulce.

piątek, 30 lipca 2010

Czy państwo może być bogate?

W radio za moimi plecami wielka dyskusja - podnosić VAT, CIT czy PIT? Jak zwiększyć dochody do budżetu państwa? Trzeba przecież pokryć większe koszty. "Skąd tu wziąć pieniądze?" To dokładny cytat z Trójkowej rozmowy, która idzie w tle. Zabierzemy budżetówce, najbogatszym, czy najbiedniejszym? A może pożyczymy od kogoś?

Państwo jest jak przeciętny obywatel - wydaje ile może, czuje się zamożne, ale zależy to tylko od koniunktury i od tego, kto i ile mu pożyczył. Nie jest i nie będzie nigdy bogate, bo źle patrzy na pieniądze. Też tak patrzyłem przez długi czas, mimo że czytałem wiele "tych" książek. Przecież jeśli wydajemy za dużo, to najpierw trzeba popatrzeć na to, czy nie możemy gdzieś zaoszczędzić. Pierwsza odpowiedź, która sama się nasuwa - czy można wydawać mniej? Czy pewne wydatki państwa są nieracjonalne, za wysokie, albo zrobione w niewłaściwym momencie?

Przecież tak właśnie żyją najbogatsi, tak pomnażają swój majątek. Najpierw zbierając i pomnażając pieniądze, a wydatki zostawiając na koniec. Natomiast państwo wydaje ile może, sprzedaje swój majątek, z którego mogłoby czerpać dochód pasywny, zastanawia się jedynie jak zwiększyć swoje przychody. A co będzie, jeśli któreś źródło przychodów wyschnie? Jeśli zwiększony VAT spowoduje że ludzie zaczną mniej kupować, albo zaczną kupować w szarej strefie? Teraz świat jest mały, dużo łatwiej niż kiedyś jest zrobić zakupy za granicą. W zasadzie przestaje to stanowić jakikolwiek problem. Mój tata, który nie zna języków obcych, szuka taniego samochodu nie na okolicznych giełdach, nawet nie w Polsce, ale w Austrii i Niemczech, gdzie takie samochody są 2-3x tańsze. Korzysta przy tym z Google Translate. Dzięki narzędziu przeczyta sobie specyfikacje, poprosi o przysłanie dokładnych zdjęć mailem. Na miejscu i tak się dogada, bo nigdy nie miał problemu z dogadywaniem się z obcokrajowcami, nawet jeśli nie zna języka. A wszystkie potrzebne dokumenty znajdzie sobie w Internecie. A samochód jest tylko jednym przykładem. Z zagranicy przyślą nam nawet chleb. Przy okazji przypomniałem sobie, jak chciałem kupić samobieżny odkurzacz, który w USA kosztuje ok 250 dolarów, czyli 700 złotych. Polski dystrybutor drogich odkurzaczy sprzedaje te same modele za 3000! A wystarczy wejść na ebay i zamówić z dostawą do domu. Polski dystrybutor straszy, że nie realizuje gwarancji dla sprzętu z prywatnego importu. Ale za tą różnicę w cenie albo można poszukać innej opcji, albo wręczy wyrzucić zepsuty odkurzacz i kupić sobie nowy - i tak trzy razy!!!

A zatem manipulowanie przy cenach towarów jest bardzo niebezpieczne, może doprowadzić do znaczącego spadku dochodów państwa. Więc może warto spróbować ruszyć podatki dla firm? Hmm... Oczywiście że można, ale zarejestrowanie firmy w innym kraju Unii kosztuje teraz tyle co bilet lotniczy. Jeśli dobrze poszukamy na fly4free.pl, to znajdziemy oferty nawet za 1 złoty. Na pewno opłaci się poświęcić trochę czasu na poszukiwania i wyjazd. A jeszcze przy okazji można taniej kupić ubrania czy elektronikę, zwiedzić inne miasto i skorzystać potrójnie.

No dobra - zatem ani VAT, ani CIT. Zostaje nam PIT. Biednym nie zabierzemy, bo nie ma z czego, więc trzeba by zabrać bogatym. Szybkie obliczenia wskazują, że jeśli ktoś w miarę zasobny zarabia rocznie milion, państwo zwiększy mu podatek o 1%, to wpływy do budżetu zwiększą się o 10 000 złotych! To przecież więcej podatku, niż płaci 90% społeczeństwa. Czyli z jednego "bogacza" Państwo może wyciągnąć dodatkowo tyle co ze 100 przeciętnych obywateli. Kusząca perspektywa. Ale bogaty liczy swoje pieniądze. Jeśli zobaczy, że ktoś próbuje mu zabrać 10 tysięcy, zaraz pomyśli jak tych pieniędzy nie oddać. Bo przecież można zainwestować. Inwestycje są wolne od podatku. Albo można wręcz zarejestrować się w innym państwie, tam płacić podatek. I nagle sprytnie skalkulowane przez naszych polityków wpływy rozpływają się we mgle.

A zatem wracając do pytania z tematu. Czy Państwo może być bogate? Myślę że nie. Może być zasobne, jeśli ma zasobnych obywateli, może być biedne jeśli jest zapożyczone, ale jest tak finansowo mądre jak przeciętni obywatele. Zatem zawsze, kiedy będzie miało większe wpływy, postara się je skonsumować, nie myśląc o finansowej przyszłości. A swoje pasywa sprzeda, żeby otrzymać jednorazowe wpływy, które można wydać.

piątek, 23 lipca 2010

Ściąganie zabezpieczeń z ubrań - poradnik

Dawno nie wchodziłem na bloga, bo nie miałem czasu pisać. A tu mnóstwo odwiedzających, prawie wszyscy szukają jednego. Ponad 90% zapytań, które skierowują na mój blog, pochodzi z wyszukiwarek. Poszukującym chodzi o jedno: "jak zdjąć zabezpieczenia z ubrań w sklepie". Wydawało mi się to niewiarygodne, że temat jest aż tak interesujący, tak wiele osób nie wie jak to zrobić. I że tak wiele osób chce ściągać zabezpieczenia z ubrań. I że wiele z tych zapytań wpisywanych jest z błędami ortograficznymi czy składniowymi.

A przecież jest na te zabezpieczenia bardzo prosty sposób. Opiszę go poniżej.
Zastanawia mnie tylko skąd bierze się ta ciekawość? Czy tak wielu jest złodziei, którzy chcą kraść ubrania w sklepach? Czy tak wiele osób chce ukraść to, w co ktoś zainwestował wiele swoch pieniędzy, które ciężko zarabia? Czy okradanie innych, zabieranie im ich własności, to dobra metoda na życie? Przecież jeśli ja komuś coś ukradnę, to ktoś inny może ukraść mi. Akceptując kradzież jako formę zdobywania przedmiotów, zaczynamy liczyć się z tym, że także nasze rzeczy będą znikać bez naszej zgody. A to nie jest już komfortowa sytuacja. Nie jest miło znaleźć się w sytuacji, kiedy wychodzimy ze sklepu z wielkim wózkiem zakupów, a tu naszego samochodu nie ma. Albo kiedy przychodzimy do domu żeby nakarmić dzieci, a tu okazuje się że z torby zniknął chleb i nie ma co położyć na stole przy śniadaniu. Albo Chcę zapalić papierosa, bo już dawno nie paliłem. Sięgam do kieszeni, a tam pusta paczka - ktoś ukradł mi ostatniego papierosa. Tego wymarzonego, oczekiwanego. Delikatnie mówiąc, nie jest to miłe dla mnie.

Nieakceptowanie kradzieży jest formą egoistycznej wygody, komfortu w moim życiu, a nie jakąś wyższą wartością. Przykazania zostały stworzone po to, żeby ludziom żyło się łatwiej i spokojniej, bez walki, szarpania o wszystko dookoła. Szkoda że nie wszyscy to rozumieją i próbują łamać zasady, nakazy i przykazania. I jakoś nie dociera do nich to, że próbują w ten sposób krzywdzić siebie. Bo ostatecznie każde zło zwraca się przeciwko złoczyńcy.

A wracając do porady jak ściągnąć zabezpieczenie z ubrań. W każdym sklepie przy kasie jest specjalne urządzenie, które pozwala na usunięcie zabezpieczeń. Wystarczy podejść do dowolnej ekspedientki, poprosić o usunięcie zabezpieczenia. Co prawda trzeba także zapłacić za wybrany produkt, ale jaka to przyjemność pomyśleć, że jest szansa, że nikt mi mojego zakupu wkrótce nie ukradnie?

środa, 30 czerwca 2010

Abstrakcyjny świat

Oglądam mistrzostwa jak większość ludzi na naszej planecie. Może nie aż tak intensywnie, bo sama piłka nożna jest dla mnie nudna. Niewiele się tu dzieje, akcje są wymuszone w większości desperacją - trzeba zebrać się, dać z siebie ten maksymalny wysiłek, żeby spróbować strzelić gola w ostatniej chwili. A te 80 minut trzeba przetrwać bez zbytniego zużycia energii. Jak dzisiaj Portugalia z Hiszpanią. Jeden z najciekawszych meczy, a wiało nudą. Przed ekranem usiadłem w 88 minucie. Chyba że to ja oczekuję za wiele. Oczekuję doznań, zmian, ruchu i atrakcji. Przynajmniej w czasie oglądania zawodów sportowych. Czegoś, co mnie zahipnotyzuje przed ekranem. Ale piłka polega na podaniach, rozciągniętych do bólu akcjach, faulach i przedłużaniu meczy. Często sytuacja jest rozumiana całkiem inaczej przez sędziów na boisku, a inaczej przez oglądających mecz kibiców. Taki rozdźwięk, który budzi wreszcie emocje. Czasem zastanawiam się, czy właśnie dlatego FIFA nie zgadza się na wprowadzenie nowych technologii do sędziowania. Bo emocje w piłce nożnej odeszły by na zawsze, gdyby nie sporna interpretacja sytuacji. Nie byłoby się o co kłócić, pozostawałoby tylko oczekiwanie na sporadycznie rozpoczynane akcje, w których cała drużyna pędzi przez boisko w stronę bramki przeciwników.
Ale jak zwykle nie o tym chciałem pisać. Choć sędziowanie w piłce jest tak samo abstrakcyjne jak "drużyny narodowe". Bo oglądam kolejne mecze. No i Murzyni reprezentują Francję. Chińczycy kibicują Korei, w niemieckiej drużynie w większości są Polacy i jeden samotny Niemiec. Czy nie brzmi to przypadkiem jak abstrakcja? Czy nazywanie takiej drużyny "narodową" nie jest nadużyciem?
Dzisiejszy świat polega na oszustwie. Powszechnie akceptowanym, ale oszustwie. Patrzymy na kompozycję kolorowych kwadratów, mówimy że to piękny obraz - abstrakcja. Abstrakcja przenosi się ze sztuki do życia. Patrzymy na grupę Chińczyków na trybunach, mówimy: Koreańczycy. Patrzymy na telefon, mówimy że fiński, mimo że zmontowany w Chinach, z tajwańskich części. Patrzymy na człowieka, który składa nam obietnice wyborcze. Mówimy "wierzę Ci", uśmiechamy się do niego, zakreślamy krzyż w kwadracie i nic nie robimy potem, kiedy się z nich nie wywiązuje.
Patrzymy na pływające w powietrzu napisy w filmie "3D", mówimy: nowa technologia, będziemy oglądać wszystko w 3D! Marzenia się spełniają!
Bu! Abstrakcja!
Czy zadajemy sobie pytanie, czy to wszystko ma sens? Czy warto się tak oszukiwać? Czy nie lepiej popatrzeć na góry, poleżeć na trawie? Porozmawiać z przyjaciółmi? Wsiąść na motor i pojechać przed siebie? Poczekać aż z różowego pąka rozwinie się soczyste jabłko?
Co da nam to, że murzyni wygrają dla Francuzów, że Chińczyk złoży nam telefon, że zamiast jednocześnie oglądać mecz i pisać bloga będziemy musieli się skupić na meczu, siedząc przed telewizorem w okularach 3D?
Co dadzą nam politycy, obiecujący jedno, robiący drugie, a wmawiający, że mówili jeszcze coś innego?

Chyba jednak najbardziej przyjemnie jest leżeć na dachu, patrzeć na gwiazdy i marzyć o teleskopie, który mi je jeszcze przybliży. Albo czekać na wymarzony motor, który powiezie mnie tam, gdzie będę chciał. Bez zobowiązań, myślenia o innych, oczekiwania na świat i jego opinie. Rozbić namiot na wilgotnej trawie, obudzić się nad ranem z powodu porannego chłodu. Patrzeć na wschód słońca z ukochaną dziewczyną u boku. Jedyne czego nie chcę zostawić z obecnego świata, to cyfrowy aparat. Nie ważne że złożyli go Chińczycy, mówiąc że w Japonii. To moja wizja świata zapisuje się na karcie. To nie elektronika decyduje o tym, co inni zobaczą. To nie inni decydują co świat zobaczy. To ja decyduję, jak będzie wyglądało moje zdjęcie, niezależnie od technicznych rozwiązań użytych do jego wykonania. A z cyfrówką jest łatwiej.

czwartek, 13 maja 2010

Życie potrafi zaskakiwać

Życie nigdy nie toczy się tak, jakbyśmy chcieli. Nawet jeśli przez chwilę wydaje nam się że jest jak w marzeniach, to chwilowe uczucie. Na pewno zaraz się zmieni. A wszystko to wynika z tego, że jesteśmy ludźmi i żyjemy wśród ludzi. A ludzie komplikują co proste. Co gorsza posiadają jedyną w swoim rodzaju wśród świata zwierząt umiejętność komunikacji. Niektórzy twierdzą że to dar, ale w rzeczywistości to przekleństwo, rzucone na ludzkość. Kara, gorsza niż z wieży Babel, kiedy języki zostały pomieszane. Prawdziwa kara nadeszła, kiedy język się pojawił. Bo to, co nazywamy szumnie komunikacją, powoduje więcej nieporozumień, niż brak komunikacji. Mówimy co innego niż myślimy, bo nie umiemy tego przekazać. Próbujemy, usiłujemy coś powiedzieć, ale im bardziej próbujemy, tym bardziej jesteśmy niezrozumiani. Jak zwykle - im bardziej się staramy, tym gorsze przynosi to efekty. Zwierzęta mają łatwiej. Nie mają języka, nie mają dodatkowego medium, które może wprowadzać nieporozumienia. Po prostu się przytulają i są szczęśliwe. Nie mówią o tym, co było, nie sięgają do przeszłości, żeby zabić nią interlokutora. Nie planują przyszłości, bo i tak nie mogą tych planów nikomu przekazać. Żyją dniem codziennym, żyją "teraz". I są szczęśliwe. Jak Grafit, który przełknął deportację do rodziców chyba znacznie lepiej niż ja. Niż Paulina i Nadia. Po prostu zaakceptował to, że widuje nas od czasu do czasu, choć wcale nie rozumie wyższych przyczyn - tego że powoduje potężną alergię. Kiedy przyjeżdżamy, cieszy się jak zawsze. Jak zawsze kładzie się przy moich nogach. Jak zawsze patrzy swoim wzrokiem, który pyta: "pójdziemy razem na spacer?".

Nie wiem czemu, ale moja intuicja mówi mi, że mam intuicję. Wiele badań podważa jej istnienie, ale fakty mówią same za siebie. Mówię, i po czasie okazuje się, że miałem rację. Wtedy robi mi się smutno, że wiedziałem, ale nie potrafiłem tego przekazać. Czyli jestem mało zwierzęcy, bo patrzę w przyszłość i widzę ją. Analizuję przeszłość, bo jestem mentatem i mój umysł pracuje jak ludzki komputer. Zatem potrafię wyciągać intuicyjne wnioski znacznie wcześniej, niż reszta. Ale brakuje mi umiejętności przekazania tego tym, na których mi zależy. A może oni muszą wykorzystać swoją intuicję? Może znowu powtarza się historia, że prorocy nie są lubiani? Ludzkość uwielbia sięgać do przeszłości, myśleć o przyszłości, ale nie pozwala narzucać tego innym. I krzywdzimy się nawzajem, odrzucając mentackie analizy, prorocze wizje przyszłości. Ale nie umiemy być psem, który patrzy na "tu i teraz". Kiedy jego największą radością jest przytulić się do nogi pana. I jedynym objawem korzystania z przeszłości jest wierność najbliższym. I ta radosna ufność, że kiedyś wrócą...

sobota, 1 maja 2010

Ludzkość, kurwa, ludzkość

Może powoli zbliżam się do tego egoizmu, bo dawno nie pisałem.

Ludzie są egoistami. Myślą tylko o sobie i swojej przyjemności. Spełnieniu siebie.

Zdarza się taki defekt jak altruista. Biedak myśli o innych, wierzy, że sprawi radość i szczęście innym, kiedy będzie dobry, miły, fajny. Czasem dojrzewa, czasem umiera w tej nieświadomości. Tych umarłych nazywamy świętymi, mistrzami, etc.

Ale ciekawe jest to, że największych egoistów też nazywamy Mistrzami,. Przewodnikami Duchowymi, Guru, szefami firm. Te skurwysyny, które myślą tylko o osobie, są w rzeczywistości ludźmi, którzy napędzają postęp, popychają do przodu ludzkość. Biedni altruiści zdychają wykorzystani do woli przez pół-egoistów. Bo prawdziwi egoiści wykorzystują wszystkich - nie schylają się do wykorzystania najłatwiejszych ofiar. Tą małą satysfakcję pozostawiają maluczkim. Sobie biorą najtrudniejsze przypadki.