piątek, 4 marca 2011

Wishbone Ash w Czyżynach

Już prawie tydzień minął od koncertu, a jeszcze brzmią mi w uszach dźwięki utworu "Phoenix". Dawno temu słuchałem oczywiście Whisbone Ash, ale nie spodziewałem się że usłyszę ich kiedykolwiek w malutkim klubie Kwadrat na krakowskich Czyżynach. I to w formie lepszej, niż wielu młodych, współczesnych muzyków. Grających na żywo, tuż przed publicznością w wieku od 15 do chyba 80 lat. Co prawda z oryginalnego składu został tylko jeden z muzyków, Andy Powell, ale wszyscy razem grają z wirtuozerią wręcz niedostępną wielu współczesnym zespołom.

Do klubu weszliśmy ponad pół godziny przed czasem, ale już sala zapełniała się ludźmi w najróżniejszym wieku. Najbardziej fascynowali mnie poważni, łysiejący starsi panowie, twardo stojący pod sceną. Pewno w roku 1968 jako długowłosi nastolatkowie szaleli przy winylowych płytach Wishbone Ash, przemyconych z Londynu przez znajomych. A na tym koncercie początkowo spokojnie stali, w skupieniu wsłuchując się w dźwięki swojej młodości.

Pomijam support, jakby nie pasujący do zespołu, który miał za chwilę grać tu główne skrzypce. Dosyć ostro grający chłopcy w skórzanych ubraniach nie wzbudzili zachwytu publiczności. Chyba to nie ten klimat. Nawet mimo tego, że twierdzili że grają rock'n'rolla. Wszyscy czekali na atrakcję wieczoru, cierpliwie ignorując zespół i gniotąc się tuż przy scenie, żeby nie stracić najlepszych miejsc. Na szczęście scena była umieszczona całkiem wysoko i muzyków dobrze było widać z każdego miejsca sali. My staliśmy chyba w trzecim rzędzie, więc udało mi się zrobić kilka niezłych ujęć przy użyciu mojego telefonu. Mimo, a może dzięki bardzo dobremu oświetleniu. Bo światło grało to także swoją rolę.

Za nagłośnienie koncertu należy się klubowi duża pochwała. Chyba dosyć ciężko jest nagłośnić stosunkowo małą salę, z mnóstwem zakamarków, balkonów i przejść. I to nagłośnić w taki sposób, żeby było równie dobrze słychać solo gitarowe, gitarę basową czy konga. Bo muzycy bawili się dźwiękiem od samego początku do samego końca. Przegląd instrumentów był spory. Samych gitar solowych naliczyłem 10 w rękach zaledwie dwóch gitarzystów. To co Andy robił ze swoimi gitarami w kilku utworach powaliło publiczność, która zasłuchana nie mogła nawet klaskać, dopiero po zakończeniu utworu dziękowała gromkimi brawami. Publiczność, początkowo spokojna i stonowana, jak przystało na ludzi w kwiecie wieku, szybko zaczęła podchwytywać emocje płynące ze sceny i reagowała coraz bardziej żywiołowo. Przyjemnie było patrzeć na starszych panów i dojrzałe panie, którzy podskakiwali, wymachując rękami i nucąc utwory. Choć mało skupiałem się na publiczności, bo dźwięki płynące ze sceny przyciągały jak magnes.

Aż wkońcu publiczność zaczęła skandować jedno słowo: Phoenix. Andy tylko uśmiechnął się i chwycił kolejną ze swoich gitar, żeby przy jej użyciu wyczarować coś fantastycznego. To chyba jeden z najpięniejszych utworów na świecie. A zagrany jeszcze na żywo, z odrobiną improwizacji i mnóstwem serca na długo pozostanie w głowach i uszach słuchaczy.

Muzycy grali bardzo długo. Równe dwie godziny intensywnego grania bez żadnej przerwy to potężny wysiłek dla młodych. A ci panowie najmłodsi nie są. No może poza perkusistą, który do zespołu dołączył kilka lat temu i wygląda na ich wnuka. Muzycy po dwóch godzinach grania zeszli ze sceny, myśląc że zrobili swoją robotę. Okazało się jednak że publiczność nie pozwoli im tak łatwo odejść. Po dobrych pięciu minutach klaskania, skandowania i wzywania muzycy pojawili się na bis. Dali radę, pokazali że nadal są w formie. Ale poprzestali na jednym bisie. To i tak był dłuższy koncert niż wiele innych. Trwał sporo ponad dwie godziny bez żadnej przerwy. A jeszcze czekała ich kolejna godzina dawania autografów i zdjęć z fanami. Mimo całkiem już późnej pory, bliskiej północy, nikt nie chiał opuszczać klubu Kwadrat bez przynajmniej otrzymania autografu od muzyków.

Są rzeczy ponadczasowe. Taka chyba jest właśnie muzyka Wishbone Ash. Doskonale bawili się przy niej ci, którzy słuchali jej ponad trzydzieści lat temu i ci, których rodzice trzydzieści lat temu jeszcze nie słuchali muzyki, bo byli za młodzi, żeby poczuć klimat. Ja też cieszę się że udało mi się trafić na ten koncert. Będzie to na pewno niezapomnianym przeżyciem.

czwartek, 24 lutego 2011

Nowy rodzaj fotografii

Dzisiaj na szybko, bo bardzo mi się spodobała idea. Trafiłem przypadkiem na stronę Scotta Hagisa. Facet zajmuje się fotografią wnętrz, a to mnie ostatnio zainteresowało. W ramach początków mojej zabawy ze światłem i wykorzystania jednej lampy i parasolki, postanowiłem poszukać inspiracji. A pan Scott przedstawia swoje portfolio. Rzeczywiście piękne prace, wykonane z dbałością o szczegóły i pomysłem. Natomiast zaintrygowała mnie szczególnie jedna kategoria - "iPhone". Hmmm... tak, to rzeczywiście to, co nasuwa się pierwsze. Wszystkie zdjęcia wykonane są iphonem. Nie pomyślałem, żeby zrobić galerię zdjęć zrobionych przy użyciu mojego HTC, a jest ich trochę i będzie więcej, bo aparat w tym urządzeniu jest świetny (jak na coś 3x cieńsze od foto-pstryka i z chyba jeszcze mniejszą matrycą).
Jeśli zdjęcie jest z pomysłem, dobrze wykadrowane i coś sobą przedstawia, to nawet gorsza jakość, szumy i rozmycie, przebarwienia i kolorystyczne szaleństwa nie są problemem, a wręcz dodają uroku zdjęciu. Może to rodzi się kolejny nurt, jak odrodzenie fotografii otworkowej? Przecież ta fotografia nie ma jakości, niszczy szczególy, wypacza perspektywę, a coś w sobie ma takiego, że kolejni fotografowie przepraszają się z filmem i robią aparat ze starej puszki po piwie, pudełku zapałek czy skrzynki na narzędzia.

niedziela, 20 lutego 2011

Groupom Mości Panowie!

O ile ostatnio wieszałem przysłowiowe psy na Grouponie, bo wciąż uważam że w większości przypadków nie pomaga on konsumentom, a służy wyciąganiu pieniędzy z potfeli, to dla młodych, nowych firm jest to fantastyczny sposób promocji. Wręcz genialny w swojej prostocie i skuteczności. Reklamy telewizyjne się przejadły. Nikt już nie wierzy pani Zosi, która poleca pani Kasi kolejny lek na bóle miesięczne. Proszki już chyba przestali reklamować, bo prawie każdy bierze to, co najtańsze. Ludzie przekonali się że tania Bryza pierze z taką samą siłą wodospadu, jak drogi Perwoll, czy jakoś tak. A, w ogóle pranie i mycie to temat na kolejny artykuł. Ale właśnie, reklamy się przejadły, nawet w Internecie już nikt nie klika na banery, a te wyskakujące już gasimy zamykając oczy i jak najszybciej znajdując krzyżyk. Za dużo dóbr, za duży wybór dla przeciętnego konsumenta. Zresztą pisałem już chyba o tym parę lat temu, przy okazji Neandertalczyka.

Natomiast Groupon trafia fantastycznie z nowym rodzajem reklamy. Bazuje na podstawowych ludzkich grzechach głównych, na chciwości, zazdrości i łakomstwie. Bo jakże nie skorzystać z fantastycznej oferty zaoszczędzenia. Jak nie pokazać znajomym, że mnie się udało zdążyć przed czasem i wykupić tanią ofertę? Jak nie zjeść w dobrej restauracji? I rzucamy się na te oferty, patrząc z niecierpliwością na tykający zegar, bo zostało tylko x godzin do końca. A 688 osób już kupiło, zostało tylko 12 w tak niskiej cenie! Emocje, jak na licytacji, na dawnym targu. Wracamy do źródeł handlowania, do kupowania z wywalczoną kompromisowo zniżką. Chyba zmęczyliśmy się tym, że w supermarkecie żadna z piętnastu kasjerek nie da nam zniżki na koszu zakupów za 400 złotych. Że w sklepie komputerowym sprzedawcy nie są upoważnieni do dawania rabatów. A targowanie jest ludzką naturą. Potrzebujemy tego, żeby być zadowolonym z zakupu. Poczucia że nie zostaliśmy zmuszeni do kupienia po cenie narzuconej przez sprzedawcę, ale że w jakiś sposób wywalczyliśmy coś dla siebie. Bo przecież w czasach handlu wymiennego ceny ustalane były na tej zasadzie. Równowaga między podażą i popytem była ustalana na poziomie pojedynczej transakcji. Pół niedźwiedzia mogło kosztować woreczek soli, albo pięć korców zboża. Zależało to od pogody, siły woli handlujących, pory roku i wielu innych czynników. Dzisiaj chleb kosztuje 3.30, bo tak zostało to skalkulowane na podstawie ceny benzyny, zboża, paru jeszcze innych czynników i marży marketu. Nie ma targowania, nie ma poczucia satysfakcji z kupienia bochenka chleba. Dlatego Groupon nieco celuje w te podstawowe ludzkie uczucia, pozwalając "zdobyć" produkty czy usługi ze zniżką.

Przez chwilę przebiegła mi myśl, że może Allegro działa na podobnej zasadzie, ale nie. Tu jest odwrotnie, bo targujemy się w górę, jak na zwykłym targu niewolników w starożytności. Nie ma interakcji 1:1, walczymy z innymi licytującymi "kto da więcej". Zatem satysfakcja też nie ta, bo zostaje zawsze niesmak, że mogłem zapłacić mniej, ale mnie wciąż przebijali, więc musiałem wysupłać z portfela więcej niż spodziewałem się zapłacić na początku.

Pojawiały się już pomysły licytacji odwrotnej, ale to też nie jest to. To nie działa w taki sposób. Wciąż mamy element licytacji, a nie targowania. A ludzie potrzebują teraz znowu potargować się, uszczknąć coś z ceny i pochwalić się żonie, że udało się "zdobyć" coś w atrakcyjnej cenie. Sam nie raz przypominam sobie moje kupowanie samochodu, kiedy udało mi się rzeczywiście dużo opuścić z ceny wyjściowej i kupić auto bardzo atrakcyjnie. Sprzedawcy zależało na sprzedaniu, mnie zależało na kupieniu, więc doszliśmy do kompromisu, który na długo pozostawił zadowolenie. Minęło parę lat, a ja do dzisiaj myślę że auto warte było swojej ceny.

No dobra, ale znowu rozpisałem się nie na temat. Dzisiaj miała być pochwała Groupona. Miałem napisać, że nie jest taki zły, jak go malowałem wcześniej. Bo tak jest - pomysł sam w sobie jest bardzo dobry, bo pozwala wypromować się nowym firmom stosunkowo niewielkim kosztem. Dystrybucja 10 000 ulotek kosztowała nas całkiem sporo. A efekt mizerny, jeśli nie zerowy. Podobne odczucia mają znajomi, którzy masowo zaśmiecają osiedla ulotkami pizzerii, salonów kosmetycznych i innych działalności. Ja wziąłem do domu może jedną ulotkę z setek, które od paru lat znajdowałem codziennie w swojej skrzynce pocztowej. I nie była to ulotka nieznanej mi bliżej firmy, tylko chyba cennik ulubionej pizzerii. A skorzytanie z atrakcyjnego rabatu, polecenia znajomych i elementu okazji powoduje bardzo szybkie wciągnięcie na rynek nowego gracza. Bo ludzie, którzy kupili ze zniżką po pierwsze są bardziej zadowoleni z zakupu, po drugie już znają firmę, a po trzecie czują się zobowiązani. Bo dostali coś za 30% ceny, więc mają poczucie, że ktoś im coś dał od siebie. Więc jest większa szansa, że będą chcieli się odwzajemnić, kupując towar czy usługę po raz drugi. A z pewnością pięć zabiegów odchudzania to za mało, żeby poczuć efekt na stałe, więc będziemy kontynuować w znanym już miejscu. No właśnie, bo pojawia się jeszcze element strachu przed nieznanym. Mało kto lubi iść w nowe, nieznane miejsce. Nie wiadomo jak się zachować, nie wiadomo gdzie szatnia i kasa. Brrrr... Wolimy miejsca znane i lubiane. A obecna firma nie jest już nieznana, bo oswoiła nas zawrotnym rabatem. Więc wrócimy na kolejny zabieg dermabrazji lipostrukturalnej do "naszego" salonu. A tymczasem Grouponowa jednorazowa promocja wypromowała nowy biznes. Genialne.

Jeszcze tylko zostaje pytanie, które wymaga kolejnego już artykułu. Po co nam tyle nowych firm? Czemu powstają kolejne firmy ogrodnicze, oferujące założenie ogrodu po coraz niższych cenach? A dwa lata później już ich nie ma?

sobota, 12 lutego 2011

M(S)okia - płonąca platforma tonie

Wiele wieści na temat Nokii pojawiło się w ostatnich dniach w mediach. Nowy prezes najpierw napisał list otwarty do pracowników, w którym określił Nokię jako "płonącą platformę", a potem ogłosił plan restrukturyzacji. Nareszcie zauważył, że Nokia wypada z rynku. I to w pięknym stylu, tracąc w ciągu roku udziały w rynku z większościowych aż do niszowych.

Ale jeśli nawet ja przestałem znajomym polecać telefony Nokii, bo nie ma już czego wybrać, to jest kiepsko. Niestety od dobrych kilku lat widać było, że Nokia wykonuje jakieś chaotyczne ruchy tonącego, które co prawda trzymały ją pod powierzchnią, ale nie pozwalały się ani wynurzyć ani zatonąć. Setki modeli telefonów podobnych do siebie jak dwie krople wody, w kolejnych wersjach niepasujących do siebie, z aktualizowanym bez ładu i składu oprogramowaniem. Rezygnacja z największego potencjału jakości na rzecz "Designed in Finland, assembled in China". Najwięksi wielbiciele Nokii zaczeli gubić się w mnogości aparatów, nie było wiadomo który jest dobry, a który lepszy. Stworzenie setek nisz dla kolejnych modeli, balansowanie jakością na poziomie "biznesu i indywidualnych". Czy aby na pewno to słuszna droga? HTC ze swoim HD2, który był przez długi czas kosmicznie drogi, z kiepskim oprogramowaniem (niestabilne WM), wygrywał jakością za którą ludzie decydowali się zapłacić. Podobnie jak iphone - doskonała jakość wykonania i proste oprogramowanie - wciąż są to wartości za które ludzie chcą zapłacić. A E50, E51, E52, E52i, etc. poszczególne przykłady telefonów tracących na jakości, z coraz wolniejszym oprogramowaniem mimo coraz szybszych procesorów, ale za to w coraz niższych cenach.

Kolega ostatnio pytał mnie o telefon Gigabyte. Obawiam się że jeśli nowe telefony Gigabyte będą przynajmniej tak dobre jak ich płyty główne, to wkrótce pokonają Nokię jakością. Choćby dlatego że są produkowane na Tajwanie, w centrali firmy, a nie w Chinach. A rozwój Symbiana w Indiach? Pamiętam że Nokia chciała przenosić centra developerskie od nas od Indii. Miałem do tego mieszane uczucia, delikatnie mówiąc. Niestety tam jeszcze nie nauczyli się jakości. Jeszcze kilku lat potrzeba żeby produkowane oprogramowanie nie potrzebowało kolejnych iteracji poprawek już po wypuszczeniu na rynek.

Teraz nowy prezez Nokii (pochodzący z MS) podjął kolejną strategiczną decyzję. Decyzję która da Nokii szansę powrotu do źródeł, czyli produkcji gumowców. Nowe aparaty mają pracować pod kontrolą WM7. Moje doświadczenia z WM są niezmienne - jak było przed 10 laty, tak jest teraz. Nie sprawdzałem jeszcze WM7, bo na HD2 nie ma wersji, ale jakoś nie wierzę w rewolucję. Zatem myślę że wybór WM7 zamiast rozsądnie zainwestować w rozwój MeeGo, doprowadzi do produkcji kaloszy. Może błędem był wybór pana Stephena? Zamknął Nokii drogę do podniesienia się z kryzysu? A może chce odkupić upadłe przedsiębiorstwo i spełnić MSowe marzenie o produkcji telefonów pod własną marką? Kiedy na "cudzych" błędach nauczą się robić system operacyjny dla smartphone'ów?

Faktem jest że uparte inwestowanie w Symbiana zaszkodziło Nokii. Ale przecież S40 do tej pory jest ceniony, także przeze mnie - wielbiciela nowoczesnych technologii. Nie każdy potrzebuje genialnego smartfonu, który będzie sam dzwonił w kieszeni (bo akurat odblokował się niespodziewanie wielki dotykowy ekran). Smartfonu, który po każdym upadku ma tenże ekran do wymiany. Nie znam badań, ale przypuszczam, że przynajmniej 80% użytkowników telefonów wystarcza proste urządzenie z jasnym ekranem, dużymi cyframi i książką adresową. Jeśli jeszcze będzie miał dużą, wygodną klawiaturę, to zadowoli przeciętnego użytkownika. A - i żeby jeszcze włączał się 10s, a nie 2 minuty. Wystarczyłoby postawić do tego centralny serwer, który będzie przechowywał dane wszystkich telefonów (taki Exchange, ale nie przedziwne Ovi) i ludzie byliby szczęśliwi. Niech moja książka adresowa będzie bezpieczna w przypadku uszkodzenia telefonu, wróci na nowe urządzenie, kiedy tylko się zaloguję, to mi wystarczy. Wpisów na Facebooku też nie trzeba robić w toalecie.
A ciągłe zmiany wersji, formatów, wyglądu, konfiguracji - to nie działa! Ludzie nie lubią zmian, wolą to, do czego się przyzwczaili. Jak mówił inżynier Mamoń: "Ja lubię piosenki, które już słyszałem".

Można było podpatrzeć strategię Blackberry - o ile nie lubię tego urządzenia, to wiem że działa i jeszcze mnie nie zawiodło. Wiem że jeśli wymienię telefon, to wszystko na niego wróci bez zbędnego kombinowania. Wybiera numery, dzwoni kiedy trzeba, mogę czytać pocztę i czasem coś wysłać. Nawet w krytycznych sytuacjach jakieś zdjęcie da się zrobić. Ale nie narzekam, bo zdjęcia za pomocą BB robię tylko żeby coś zapamiętać, np. cenę produktu. Niczego więcej nie wymagam. Do dobrych zdjęć mam HTC HD2 z genialnym aparatem, ale w cenie sporo wyższej niż przeciętny kompakt i telefon razem wzięte.

A Nokia? Chyba przegrała ten wyścig jak wielu wcześniejszych dumnych przodowników. Palm, Ericssson, WordPerfect, pewno wielu innych, których nie pomnę teraz. Wydawało się że wystarczy coś robić dobrze i zawojować rynek. A peleton ucieka. Potem już chaotyczne innowacje nie pomagają.

sobota, 5 lutego 2011

Gr(o)upo(n'o)we oszczędności

Groupon rozwija się znacznie szybciej niż Facebook. Coraz więcej ludzi ulega manii grupowego kupowania ze zniżką. Idea świetna - Groupon jest pośrednikiem, dzięki któremu można kupować towary i usługi hurtowo. Groupon zbiera odpowiednio dużą liczbę osób, aby dostawcy opłacało się obniżyć cenę. Dzięki temu korzystają na tym konsumenci, bo końcowa cena jest czasem nawet o 70% niższa od detalicznej. Tylko czy aby na pewno? Czy rzeczywiście chodzi tu o dobro konsumentów? Kupujemy taniej, świetnie. Ale w rzeczywistości nie oszczędzamy, ale zwiększamy obroty dostawców, bo sprzedają więcej dzięki ludzkiemu pędowi do "zaoszczędzenia". Z każdym newsletterem, oferującym mi usługi w obniżonych cenach zastanawiam się, czy rzeczywiście jest mi to potrzebne? Czy kupiłbym "20 zabiegów hydromasażu stóp z wygładzaniem termicznym" (usługa wymyślona), gdybym nie otrzymał rewelacyjnej oferty zabiegów o wartości 1950PLN w cenie 329? Przecież takiej okazji nie można przegapic!!!! Hmm... Oczywiście że bym nie kupił. Z dwóch powodów. Po pierwsze czegoś takiego nie znałem do chwili otrzymania informacji, a po drugie nie jest mi to zupełnie potrzebne. Do baru sushi czy meksykańskiej restauracji pewno pójdę, ale kupię potrawy na które mam ochotę, a nie wymuszone przez niesamowitą ofertę zakupu potraw o wartości 70 złotych w cenie 35. Bylebym tylko skorzystał z oferty w ciągu najbliższych dwóch tygodni. A akurat teraz nie planowałem wyjścia. Przez tą ofertę czuję się jednak do tego zmuszony.

Dzisiejsze czasy wymuszają coraz większą konsumpcję. Jesteśmy wciąż manipulowani, aby kupować więcej. Potrzeby są wzbudzane na wszelkie możliwe sposoby. Przez litość (dzieci, biedni), poczucie wartości (nowy, znaczy lepszy), czy choćby przez coraz gorszą jakość produktów. Kiedy coś psuje się tuż po okresie gwarancji, "musimy" kupić nowe. Bo przecież już przyzwyczailiśmy się i bez danego urządzenia nie jesteśmy w stanie żyć. A nowe znaczy również lepsze. Ma więcej funkcji, których nie będziemy używali, ma dodatkowe walory, które przyzwyczają nas do jeszcze większej wygody i manualno-umysłowego lenistwa. Bo kto pamięta telewizory bez pilotów? Niedługo czajnik bez wyświetlacza będzie przeżytkiem. Bo przecież informacja o temperaturze wrzącej wody będzie bardzo pomocna.

Zacytuję z pamięci słowa Dalajlamy. "Bardzo lubię chodzić po supermarketach, oglądać te wszystkie nowe, piękne rzeczy. W głowie od razu rodzi się myśl - chcę tego. Ale zaraz przychodzi następna. Czy jest mi to potrzebne? Czy da mi szczęście?" Dlatego przy następnych zakupach zastanowię się jeszcze raz. Czy da mi to szczęście?

czwartek, 3 lutego 2011

Wielka porażka w wersji 3D

Dzieci są szczere, potrafią krzyknąć że "cesarz jest nagi". Czemu dorosli tego nie potrafią? Czemu wciąż brniemy w fikcję narzuconą przez wytwórnie filmowe i multipleksy? Czemu nie zagłosujemy nogami przeciw filmom 3D? Dzisiaj byłem rano w kinie na "Zaplątanych". Oczywiście w wersji 2D. Siedziałem w tłumie dzieci. Kiedy reklamy kolejnych nowości kończyły się słowami "już wkrótce w wersji 3D", na sali rozlegał się zbiorowy jęk zawodu. Oprócz nowego Puchatka żaden nowy film nie wyjdzie już w wersji 2D??? Dzieci przynajmniej szczerze wyrażają tu swój zawód i rozczarowanie. A dorośli? Pewno zmuszą pociechy do zakładania okularów, które przyciemniają obraz, męczą wzrok i nos. Bo pójdą na wersję 3D z niewyjaśnionego powodu. Czy dlatego że wersja 2D nie będzie już dostępna? Ja mam nadzieję, że jednak filmy w "płaskiej" wersji będą emitowane. Bo od Avatara nie miałem już ochoty na film trójwymiarowy. Bo ów trójwymiar po pierwsze nie jest potrzebny. Wartość dodana jest tak niewielka, jak zapach stajni w przypadku filmów zapachowych. Ileż można się zachwycać tym, że jeden stoi dalej a drugi bliżej. Ludzki mózg potrafi sobie to zamodelować na płaskim obrazie i walorów filmu to nie podnosi. Raczej to tani efekt, który w rezultacie jest drogi. Lepiej żeby film był przynajmniej śmieszny, albo dawał do myślenia.

Mam wrażenie że dla multipleksów filmy w 3D były okazją do ukrytej podwyżki cen biletów. Bo jeśli nie ma wersji 2D, wszyscy dopłacają te 5 złotych, żeby film zobaczyć. A dla rodziny jest to już zwykle 20 złotych. Gdzie odeszły te czasy, kiedy szliśmy na tani poniedziałkowy seans za 7 złotych, nie myśleliśmy o pop-cornie czy coli. I wypad do kina kosztował 7 złotych. Teraz wyjście do kina sporo przekracza stówę. Bo bilety po 25 dla czterech osób, dwie obowiązkowe duże paczki pop-cornu i cola dla każdego, czasem jeszcze jakieś prażone orzeszki... Rozrywka staje się bardzo droga, przez to coraz bardziej niedostępna.

I jak wytwórnie filmowe i multipleksy chcą walczyć z kopiowaniem filmów, niesłusznie zwanym piractwem? To zwykła walka rynkowa. Jeśli jakieś dobro jest zbyt drogie, to staje się elitarne, a reszta znajduje tańsze substytuty, nawet jeśli nie są tak ładne i zdrowe. Internet 20mBit i konto na RS kosztuje znacznie taniej niż wycieczka do kina. Więc mniej obciąża domowy budżet. A gdyby kino kosztowało dalej te 10 złotych (w poniedziałki 7), a ludzie nie byliby zmuszani reklamami i ogólnym trendem do kupowania dodatków, to kina byłyby pełne cały czas i nadal filmy mogłyby być emitowane przez pół roku a nie miesiąc jak obecnie. Ja bym na pewno bywał w kinie częściej, a nie myślał o kupieniu 50-ciocalowego telewizora z USB. I myślę że podobnie zrobiło by sporo ludzi.

Ale oczywiście nie myśłę o telewizorze 3D. Zwykłe HD w przynajmniej czterdziestu calach mi wystarczy. Bo HD było rzeczywiście postępem w telewizji, był to krok, w który warto zainwestować. W przeciwieństwie do 3D, które samo się antyreklamuje w sklepach RTV. Wystarczy tylko założyć ciężkie i grube okulary* (*nie dołączone do zestawu), żeby zobaczyć że obraz na takim telewizorze jest znacznie gorszy niż na "płaskim" telewizorze obok. Przecież żeby obejrzeć z kumplami mecz, nie będę ich prosił, żeby każdy sobie przyniósł swoje okulary za pięć stów. Bo przecież mnie nie stać na 8 par - to więcej niż telewizor. I nie będziemy potem siedzieć jak debile w ciemnych okularach, nie mogąc sobie trafić do ust butelką piwa i podnosząc bryle żeby popatrzeć kumplom w oczy. Ja po prostu będę miał zwykły telewizor, miękkie fotele i możliwość zintegrowania z innymi, spontanicznej radości ze strzelonego gola, bez stresu, że mi ktoś moje bezcenne okulary strąci. Inna sprawa że tamtych nie założę, bo mam już swoje korekcyjne.

A zatem uwierzmy dzieciom, przyznajmy się że "król jest nagi". Że promocyjna nagonka na 3D jest technologiczną i marketingową pomyłką. Zagłosujmy nogami za poprawieniem jakości obrazu w kinie i telewizji poprzez zwiększenie rozdzielczości a nie dorabianie sztucznego trójwymiaru tam, gdzie jest on niepotrzebny. Poczekajmy jeszcze kilkadziesiąt lat na prawdziwy trójwymiar, który na pewno uda się w końcu osiągnąć naukowcom. Całe społeczeństwo nie musi być pionierami nowej technologii. A na razie tak się dzieje.

piątek, 14 stycznia 2011

Finansowa mądrość ludowa

Obserwuję europejski kryzys finansowy. Ciągle zmiany - to będzie lepiej, to będzie gorzej. Wieszcze, progności małolaty z przeróżnych instytucji finansowych, którzy wiedzą najlepiej jak będzie zachowywał się rynek. Wypowiadają się w mediach, przepytywani przez równie młodych dziennikarzy. Ich mądrość bije z wypowiedzi przez wielką pewność siebie. Bo przeanalizowali sytuację, poczytali mądre analizy, wiedzą wszystko. Wiedzą lepiej od starych, doświadczonych wyjadaczy, bo mają wiedzę z Internetu.
Ich okrągłe, nic nie znaczące słowa, które mogą wypowiadać swobodnie, bo nikt tego nie zweryfikuje. Kiedy będzie się waliło i paliło, nikt nie będzie pamiętał, że dwudziestoparoletni przemądry analityk Łukasz z firmy X głosił, że należy kupować obligacje Portugalii.
Ale do tej pory ludzie wierzą im, słuchają i czytają analizy, potem kupują wysokooprocentowane obligacje zadłużonej po uszy Hiszpanii. Nie zastanawiają się, skąd ta Hiszpania znajdzie pieniądze za cztery lata, żeby im oddać obiecane bodaj 20% więcej. Bo kraj będzie musiał albo zarobić na siebie i swoich wierzycieli, albo jeszcze więcej pożyczyć z Unii, żeby ich spłacić. A ponieważ Unii już może wtedy nie być, więc spokojnie mogą obiecywać że oddadzą z wysokim procentem. Najwyżej zarobią przez sprzedanie kawałków swojej ziemi, jak omal nie zrobiła Grecja, której Niemcy zaproponowali zabranie kilku wysp za ich dług. A poza tym, kto wie, co będzie za cztery lata? Może uda się odbić od dna, zacząć zarabiać na siebie i na wierzycieli? Jak wielka może być ta nadzieja? Jak bardzo można ufać Hiszpanom, którzy do tej pory pożyczyli od Unii grube pieniądze i wcale nie pomogło im to podnieść się? Prawdopodobnie skonsumowali już wszystko i została kolejna deska ratunku - być może już ostatnia - wysokooprocentowane obligacje, które skuszą naiwnych wysokim zyskiem.
Obecne akcje Hiszpanii i Portugalii trochę przypominają mi działania nałogowych hazardzistów, którzy poszukują kolejnych źródeł finansowania, żeby przynajmniej trochę uspokoić dotychczasowych wierzycieli, a znaleźć pieniądze na swoje szaleństwa. Żadnych działań oszczędnościowych, żadnego myślenia o przyszłości, o tym żeby długi spłacić. A tylko jak skombinować kolejną kasę.

Bardzo jestem ciekaw, czy zachowałem się właśnie jak ten małoletni przemądrzały analityk z róźnych firm X, czy mam choć trochę racji w swoich obawach? Przeczytam pewno za rok, dwa i cztery.