poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Jak kto targuje, tak żyje

Mieliśmy okazję być na targach outdoor dwa razy w te wakacje. Najpierw we Frierichshafen, na ogólnoświatowych targach w Niemczech, teraz na ogólnopolskich targach w Kielcach. Wiem dlaczego w Niemczech targi są ogólnoświatowe, a w Polsce "ogólnopolskie". Wiem dlaczego polski outdoor wciąż wygląda tak, jak wygląda. Dlaczego Polacy tak słabo rozwijają się sportowo.
Nie chodzi tu wcale o infrastrukturę targową. Hale tu i tam były przygotowane bardzo dobrze. Toalety w Kielcach nawet bardziej mnie zaskoczyły niż w Niemczech swoją czystością, przestronnością, komfortem. Ale chodzi o mentalność i atmosferę. Polacy nie potrafią kończyć, zrealizować czegoś do końca. Na targi we Friedrichshafen jechaliśmy jak po sznurku w środku nocy. Bez problemu znaleźliśmy miejsce, darmowe miejsca do parkowania, mili Parkingowi kierowali tam, gdzie najlepiej i najwygodniej zaparkować. W Kielcach kilka razy jeździliśmy tam i z powrotem, żeby domyślić się wreszcie, gdzie może być parking targowy. Jeden przed wejściem - samochody bezładnie porzucone, swobodnie stanęło by tam jeszcze jakieś 30-40% więcej, gdyby wszyscy parkowali z myślą o innych, a nie tylko o zajęciu jakiegoś miejsca. Parking płatny - 10PLN, czyli ponad 3EUR. Drugi parking, na terenie targów, trochę tańszy, 8PLN. Stanęliśmy na wolnym, choć dosyć ciasnym miejscu. Parkingowy podszedł i powiedział, że wiele osób nie chciało tu stanąć, bo mówili, że się nie da. A że "panów wystawców przestawić się nie da, bo powiedzą, że nie umieją inaczej wyjechać, tyłem nie potrafią, albo że przyjechali, więc nie będą już auta przestawiać". I stoją trzy dni, blokując kilka dobrych miejsc. Bo myślenie o innych nie jest w nas zakorzenione.

Targi niemieckie zaskakują organizacją. Bilety o cenie dosyć zaporowej, 15EUR, żeby przygodni widzowie nie wchodzili po łupy i gadżety. W cenie gruby katalog, mapa i parking. W Kielcach wstęp płatny 30PLN, do tego katalog za drugie tyle i parking płatny osobno. No cóż. Na szczęście jesteśmy z ramienia firmy, więc nie płacimy, wystarczy zostawić wizytówkę. Oprawki do identyfikatorów się skończyły, więc wieszamy je na paskach od naszych aparatów. Katalogu nie bierzemy, bo tutaj mamy swój cel. Zresztą odbita na ksero mapka pokazuje, że trzy hale jesteśmy w stanie łatwo przejść. Mapa w Niemczech, wydrukowana w katalogu, każda hala na osobnej stronie, hal chyba osiem. Tego już nie dało się łatwo objąć. No ale to trochę inna ranga imprezy, większa ilość wystawców i gości. Ale Polacy mogli się trochę postarać, przynajmniej wydrukować mapki. Wystawcy by chętnie zapłacili parę złotych więcej za możliwość umieszczenia swojego logo na ładnej mapie terenów targowych.
Ciekawe było dodatkowe zastosowanie identyfikatorów we Friedrichshafen. Wydrukowaliśmy je sobie wcześniej, rejestrując się w Internecie, więc mieliśmy nasze nazwiska i nazwę firmy. I tajemniczy kod paskowy. Jak się okazało, był on skanowany na wejściu i przy niektórych stoiskach. Nie trzeba było zostawiać wizytówek, firmy wiedziały kto się u nich pojawił, ile czasu spędził.

Ok, idziemy po targach. W Niemczech radosna atmosfera. Wszyscy się do siebie śmieją, na każdym stoisku jesteśmy witani mile, mimo że wyglądamy jak typowi łowcy gadżetów - mama, tata i dwie rozbrykane córeczki, które wchodzą w każdy kąt i dotykają wszystkiego. Ale wielokrotnie rozmawiamy z jednym z przedstawicieli firmy, a inny w tym czasie obdarowuje nasze dzieci prezentami. W Kielcach czuje się jakąś wrogość między stoiskami. Przecież obok wystawia się nasza konkurencja, która próbuje nam zabrać rynek. A goście - oni też są podejrzani, bo mogą być szpiegami. Jeszcze wybadają, co chcemy zaoferować w przyszłym roku? Albo zjedzą nam wszystkie krówki? Ech, najgorzej wypadły firmy, które w Niemczech miały piękne, wielkie stoiska zrobione z fantazją. Polscy przedstawiciele jakby nie chcieli się pochwalić tym, co będzie sprzedawane. Nie chcę tu tworzyć rankingu najgorszych. Oni i tak co chwilę muszą zmieniać swoją markę, ukrywać się za nowymi nazwami, próbując złapać nowych klientów. Od nich i tak firmy odejdą, zabiorą swoje logo do lepszych, bardziej chętnych do współpracy dystrybutorów. Albo ostatecznie założą polskie przedstawicielstwo, żeby odbudować markę.

Jedynie nasi ulubieni dostawcy pokazali ładne stoiska. Tatonka zaskoczyła nas najmilej. Przestrzenią, prezentacją, światłem. Deuter też nie był gorszy. Salewa skromnie w porównaniu z Friedrichshafen. Ale tu było z czym porównywać. Wszystkie firmy wyróżniały się na tle. Także atmosferą i podejściem do odwiedzających.


Nie wiem kiedy w Polsce zmieni się podejście ludzi do siebie. Kiedy przestaniemy patrzeć na siebie wilkiem, kiedy wreszcie zrozumiemy, że pomagając innym w sukcesie, sobie pomagamy najbardziej. Że nie jest najważniejsze, żeby zwalczyć konkurencję, tylko równać w górę. Stawiać coraz wyżej poprzeczkę i w ten sposób odganiać innych.

Na szczęście piszę dzień po targach w Kielcach, a nie na gorąco. Pierwsze emocje opadły, więc mogę pisać trochę spokojniej.